Reklama

"Grunge. Bękarty z Seattle". Piotr Jagielski: Sława, sukces i pułapka bez wyjścia

Grunge był zbyt popularnym, silnym estetycznie zjawiskiem, by pozostać bez znaczenia, wpływu na dzisiejszą muzykę. Projektanci znowu chętnie nawiązują do tamtej estetyki, a kolejne pokolenia odkrywają Nirvanę za pośrednictwem zaskakujących źródeł, takich jak film "Batman" czy serial "Sukcesja" - powiedział PAP Piotr Jagielski, autor książki "Grunge. Bękarty z Seattle".

Grunge był zbyt popularnym, silnym estetycznie zjawiskiem, by pozostać bez znaczenia, wpływu na dzisiejszą muzykę. Projektanci znowu chętnie nawiązują do tamtej estetyki, a kolejne pokolenia odkrywają Nirvanę za pośrednictwem zaskakujących źródeł, takich jak film "Batman" czy serial "Sukcesja" - powiedział PAP Piotr Jagielski, autor książki "Grunge. Bękarty z Seattle".
Eddie Vedder (Pearl Jam) w 1992 r. /Jim Steinfeldt/Michael Ochs Archives /Getty Images

Pod koniec listopada nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się książka "Grunge. Bękarty z Seattle". Piotr Jagielski opisuje losy nie tylko największych gwiazd sceny, jak Nirvana, Pearl Jam czy Soundgarden, ale śledzi również losy jej prekursorów. Jego książka jest przede wszystkim opowieścią o grupie przyjaciół z miasta na końcu świata, którym udało się podbić rynek muzyczny. Jest też przestrogą, by uważać, czego się pragnie - spełnienie marzeń może okazać się przekleństwem.

Reklama

Daria Porycka (Polska Agencja Prasowa): "Grunge. Bękarty z Seattle" to opowieść o muzyce wywodzącej się z punk rocka, która na przełomie lat 80. i 90. XX wieku podbiła świat. Kumple z miasteczek rozsianych po stanie Waszyngton, grający dotąd dla grupki swoich znajomych, nagle weszli na szczyty list przebojów, zaczęli sprzedawać miliony płyt. Nie śledziłeś tej rewolucji, bo miałeś wówczas kilka lat. Gdybyś dziś miał wehikuł czasu, chciałbyś się przenieść w tamte realia?

Piotr Jagielski: - Nie wiem, czy Seattle byłoby pierwszym miejscem, które bym odwiedził, ale z pewnością chętnie bym się tam przeniósł. Wybrałbym się do The Off Ramp albo The Crocodile Cafe - małych lokali, w których występowały zespoły takie jak Nirvana czy Soundgarden, zanim zamieniły je na wielkie stadiony i granie dla dziesiątków tysięcy fanów z całego świata. Dla bohaterów mojej książki takimi mitycznymi miejscami były Londyn, San Francisco i Nowy Jork lat 60., czyli wielkie ośrodki rock'n'rollowej historii i kultury. Prawdopodobnie patrzyli na te miasta dokładnie tak, jak ja patrzyłem na Seattle - jako element wielkiej, muzycznej narracji. Oczywiście, nasze romantyczne wyobrażenia nigdy nie pokrywają się z rzeczywistością. Nie inaczej było w wypadku wydarzeń z Seattle. Tamtejszą scenę utożsamiamy z mitem o młodzieży, która z nudów albo głębokiej potrzeby artystycznej zakłada zespoły, gra muzykę i niemal przypadkowo zyskuje wielką sławę, w ogóle o nią nie zabiegając. Nie wszystko było takie jednoznaczne. Zwłaszcza stosunek tych muzyków do sławy i komercyjnego sukcesu był złożony, niemal schizofreniczny.

Pamiętasz moment, w którym odkryłeś grunge?

- Tak. Dostałem w prezencie urodzinowym drugą płytę Pearl Jam, czyli "Vs.". To było pod koniec gimnazjum. Być może lepszym, bardziej hitowym wprowadzeniem byłby debiutancki album grupy "Ten", po brzegi wypełniony piosenkami łatwo zapadającymi w pamięć. "Vs." był nieco ostrzejszy, mniej ugładzony, choć został wydany przez Sony Music Entertainment. Pamiętam, że kiedy słuchałem tej płyty, bardziej niż same piosenki czy gitarowe brzmienie moją uwagę zwrócił nietypowy głos Eddiego Veddera, silne vibrato, jakim dysponuje. Niemal natychmiast stałem się żarliwym wyznawcą Pearl Jamu. Później, w 2000 roku, zespół dwukrotnie wystąpił w katowickim Spodku. Niestety, nie załapałem się na koncerty, ale słuchałem ich później na płytach. Podczas tamtej trasy grupa postanowiła zrobić fanom prezent i wydawała album z każdego koncertu. Jeden z nich trafił w moje ręce. Pearl Jam jest świetnym zespołem koncertowym, może nawet lepszym niż studyjnym. Poznanie ich w takiej odsłonie wyjątkowo zagrało mi w duszy.

A więc słuszna jest moja intuicja, że byłeś w teamie Pearl Jamu, nie Nirvany?

- Nie do końca, ponieważ poznanie nagrań Nirvany stanowiło kolejne ważne wydarzenie w moim życiu słuchacza i fana. Trudno było pozostać obojętnym wobec talentu i charyzmy Kurta Cobaina, fantastycznych piosenek, które znalazły się choćby na albumie "Nevermind" czy później na bardziej alternatywnym "In Utero". Również historia życia Cobaina i jego tragiczny koniec zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Gdybym wówczas miał wybierać między Pearl Jamem a Nirvaną, pewnie rzeczywiście stanąłbym po stronie zespołu Veddera. Natomiast pisanie książki było dla mnie okazją, by powrócić do płyt niegdyś bardzo bliskich memu sercu. I nagle się okazało, że część albumów, które uważałem za bezdyskusyjnie genialne, bardzo się zestarzała. Inne, którym nie dawniej poświęcałem tyle uwagi, znacznie lepiej zniosły próbę czasu.

W twojej książce Nirvana pojawia się w tle. Więcej miejsca poświęcasz choćby Mudhoney, protoplaście grunge'owych zespołów, który nigdy nie odniósł spektakularnego sukcesu komercyjnego, ale nie musiał chodzić na kompromisy i przetrwał do dziś. Bliskie jest ci myślenie Marka Arma, że sukces to szczęście, jakie odczuwasz, grając na własnych warunkach?

- Wierzę w to, co mówi Arm. On był założycielem pierwszego grunge'owego zespołu, czyli Green River, a później, gdy grupa się rozpadła, stanął na czele Mudhoney, uważanego za najbardziej grunge'ową ze wszystkich grunge'owych kapel. W latach 80., a więc zanim Nirvana skupiła uwagę całego świata na Seattle, to Mudhoney wskazywano jako zespół, który ma szansę na wybicie się ponad lokalną rozpoznawalność. Los potoczył się nieco inaczej. Są legendarnym zespołem znajdującym się w cieniu większych legend, takich jak Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden czy Alice in Chains. Pozostali w drugim szeregu, ale stamtąd widzieli więcej niż muzycy stojący na piedestale. Członkowie Mudhoney obserwowali, jak zespoły, z którymi niegdyś dzielili scenę, zamieniają się w przedsiębiorstwa, w których to nie przyjaźń, lecz kontrakty determinują sposób funkcjonowania.

Dla mnie tematem wiodącym w historii grunge'u były sława, sukces, konfrontacja nastoletnich marzeń z tym, co się dzieje, kiedy stają się rzeczywistością i zamieniają się w pułapkę - dla wielu bez wyjścia. Tymczasem Mark Arm i Mudhoney postanowili nie zabiegać za bardzo o sławę. Pogodzili się z tym, że może ominą ich fortuna i sukces, jaki osiągnęli Cobain i Nirvana, ale za to będą grać, kiedy chcą i nagrywać płyty, gdy będą mieli ochotę, a nie kiedy wytwórnia im wytknie, że od wydania ostatniej minęły trzy lata i warto już przypomnieć się fanom. Dzięki temu ich muzyka pozostała wynikiem pasji, a nie kalkulacji czy konieczności. Zachowali pierwotną naturalność i radość ze wspólnego muzykowania. Rok temu byłem na ich koncercie w Berlinie i chociaż wiem, że mają dzisiaj po 60 lat, czułem się, jakbym oglądał zespół 20-latków. Mudhoney to najbardziej pogodna historia dotycząca sceny Seattle. Również osoby współpracujące z zespołem opowiadały mi, że ci goście są po prostu szczęśliwi. A o co innego może chodzić w życiu, jeżeli nie o to?

Z liderem Mudhoney spotkałeś się kilkukrotnie i to jego wypowiedzi przeprowadzają czytelnika przez książkę. Ale na jej potrzeby rozmawiałeś również m.in. z założycielami Sub Popu Jonathanem Ponemanem i Bruce’em Pavittem, współpracującym z ich wytwórnią fotografem Charlesem Petersonem czy muzykami Kevinem Woodem, Garym Lee Connerem, Alexem Shumwayem, Dave’em Abbruzzese. Jak udało ci się dotrzeć do tych wszystkich osób?

- Po części byłem beneficjentem wsparcia i życzliwości dobrych ludzi, takich jak pan Artur Rojek, dzięki któremu nawiązałem kontakt z Jonathanem Ponemanem. Wstawiennictwo Ponemana ułatwiło mi nawiązanie kontaktu z Kimem Thayilem z Soundgarden, który nie ma kont w mediach społecznościowych. Wspominam o tym, ponieważ zaskoczyło mnie, że do większości osób wystarczyło napisać na Facebooku lub innych platformach. Niektórzy, jak Bruce Pavitt czy Charles Peterson, prowadzą swoje strony internetowe, na których widnieją dane kontaktowe. Nie do końca wierzyłem, że dostanę odpowiedź na maile. Wyobrażałem sobie, że muszą otrzymywać tysiące podobnych próśb o wywiad do książki, audycji czy podcastów. A nawet jeśli obecnie nie, to w ciągu ponad 30 lat było ich tak wiele, że Pavitt może nie mieć ochoty opowiadać po raz kolejny o swoim pierwszym spotkaniu z Cobainem. Jednak obaj okazali się bardzo życzliwymi ludźmi i chętnie podzielili się swoimi wspomnieniami z tamtych czasów. Co ważne, dzisiaj ich punkt widzenia jest inny. Mają ponad 60 lat, więc z szerszej perspektywy patrzą na scenę Seattle i taktykę, jaką obrali w Sub Popie.

"Grunge..." dedykujesz swoim rodzicom, pisarce i tłumaczce Grażynie Jagielskiej oraz reporterowi i publicyście Wojciechowi Jagielskiemu. Jak dorastanie w takiej rodzinie ukształtowało twoją reporterską wrażliwość?

- Ukształtowało mnie podwójnie - zarówno jako słuchacza muzyki, jak i pod kątem warsztatowym. Odkąd pamiętam, muzyka zawsze rozbrzmiewała w domu. Mój ojciec jest oddanym fanem rocka z lat 60., czyli przede wszystkim Boba Dylana, Jimiego Hendrixa, The Rolling Stones, Neila Younga. Jeśli miałbym myśleć o grunge'u jako formie nastoletniego buntu przeciwko rodzicom, poniósłbym całkowitą porażkę, bo ta muzyka wyrosła z fascynacji zespołami z lat 60. Tata bardzo szybko zaczął słuchać moich płyt Nirvany, Pearl Jamu, Alice in Chains. Później wybierał się na koncerty ze mną i z moim młodszym bratem.

Przyglądanie się rodzicom w trakcie pracy o tyle ułatwiło mi późniejsze pisanie książki, że wiedziałem, że to nie jest żadna alchemia czy magia, ale czynność, którą wykonuje się w określony sposób. Może odczarowanie tego procesu zaprocentowało w tym sensie, że miałem ochotę się tym zająć. Zadedykowanie rodzicom książki o grunge'u wydało mi się szczególnie na miejscu, bo kiedy z nimi mieszkałem, znosili nie tylko bardzo głośno grającą muzykę, ale też moją naukę gry na gitarze. Zwłaszcza wtedy, gdy dopiero starałem się nauczyć grać, musiało być to dla nich bolesnym doświadczeniem.

Twoja książka jest równie wciągająca co "Please, Kill Me. Punkowa historia punka" i podobnie jak Legs McNeil oraz Gillian McCain zgromadziłeś mnóstwo wypowiedzi artystów. Muzyka jest dziedziną, którą zajmujesz się od lat jako dziennikarz i autor "Świętej tradycji, własnego głosu. Opowieści o amerykańskim jazzie". Czy masz swoje "muzyczne biblie", publikacje stanowiące punkt odniesienia?

- "Please, Kill Me" to świetna książka, tak samo jak "Wszyscy kochają nasze miasto. Historia grunge'u z pierwszej ręki" Marka Yarma. Historia mówiona rzeczywiście jest formą przystępną w czytaniu, a wypowiedzi bohaterów tworzą barwny, anegdotyczny obraz danego zjawiska. Natomiast mając na uwadze, że na polskim rynku nie brakuje biografii Kurta Cobaina czy książek poświęconych Pearl Jam, starałem się poświęcać mniej miejsca szczegółom. Zamiast tego skupiłem się na większych problemach, jak choćby radzenie sobie z presją sławy, i na kontekście społeczno-politycznym. Ta historia rozgrywała się w Stanach Zjednoczonych, w których po dwunastu latach sprawowania urzędu prezydenta przez Republikanów - najpierw Ronalda Reagana, później George'a Busha seniora - nastąpiła zmiana. W Białym Domu zasiadł demokrata Bill Clinton. Republikanie byli u władzy tyle lat, że Cobain czy Mark Arm prawdopodobnie nie pamiętali poprzedniego demokratycznego prezydenta, Jimmy'ego Cartera.

Wracając jeszcze do pytania, szczególnie cenię styl amerykańskiego dziennikarza muzycznego Lestera Bangsa. Choć był on na tyle silny i wyrazisty, że staram się go nie naśladować. Bangs domagał się muzyki nie technicznie doskonałej, ale prawdziwej, oddającej sytuację egzystencjalną muzyków. Chciał, by śpiewali o prawdziwych uczuciach, nawet jeśli nie są one wzniosłe. W The Velvet Underground czy The Stooges upatrywał najbardziej doniosłych brzmień muzyki rockowej. Niestety, zmarł w 1982 r. Nie doczekał grunge'owej rewolucji, ale jestem pewny, że ta muzyka - przynajmniej w początkowej wersji - przypadłaby mu do gustu. Ciekawostką jest, że Bangs przepowiadał, że kolejne ważne zjawisko w muzyce rockowej nie wydarzy się ani w Nowym Jorku, ani w Los Angeles, czyli w wielkich centrach amerykańskiego show-biznesu, ale w jakiejś zapomnianej przez Boga mieścinie na końcu świata. I tak się stało. Seattle jest dzisiaj stolicą amerykańskiej przedsiębiorczości, nową Doliną Krzemową, miastem Amazonu, Microsoftu i Starbucksa, ale w latach 80. było prowincją, miastem Boeinga, kiepskiej drużyny koszykarskiej i tartaków. Spełniało więc wymagania Bangsa, by stać się miejscem, w którym narodzi się ciekawa muzyka.

Czy w późniejszej historii muzyki możemy mówić o rewolucji na porównywalną skalę co grunge? Był nią rap?

- Rap - owszem, ale pamiętajmy, że jego popularność zbiegła się z popularnością grunge’u. Moment, w którym ta muzyka trafiła do mainstreamu, przypadł mniej więcej na połowę lat 90. Obecnie rap najlepiej wyraża obawy i nadzieje młodych ludzi. Widzieliśmy to wyraźnie w ostatnich latach przy okazji wydarzeń związanych z ruchem Black Lives Matter. To właśnie piosenki raperów wyrażały poczucie niesprawiedliwości i gniew na zinstytucjonalizowany amerykański rasizm. Prawdopodobnie grunge był ostatnim zjawiskiem, które śledził cały świat, a nie tylko oddani fani. Ktoś mógłby powiedzieć, że brit pop był ważnym wydarzeniem, które nastąpiło zaraz po nim. Popularność zespołów Oasis czy Blur wykraczała poza granice Wielkiej Brytanii. Później rozgłos zyskał nu metal, którego osobiście nie znoszę. Natomiast mam po cichu nadzieję, że w muzyce rockowej jeszcze czeka nas coś ciekawego. Choć w tej chwili to bardziej myślenie życzeniowe.

Co zostało nam po grunge'u?

- W przeciwieństwie do punku, który pojawił się jednocześnie w Stanach Zjednoczonych, Anglii i  Australii, grunge był zjawiskiem w gruncie rzeczy krótkotrwałym i trudno nawet nazwać go ruchem. Mark Arm mówi, że to była grupa kilkunastu młodych ludzi, których łączyły raczej współrzędne geograficzne niż ideologia. Żyli w małych miasteczkach rozrzuconych wokół Seattle, nie czekała ich świetlana przyszłość. Wszystko wskazywało na to, że powtórzą drogę życiową swoich rodziców. Muzyka stanowiła dla nich odskocznię od rzeczywistości, ale też dawała szansę, by wyrwać się z tego zamkniętego kręgu. Z drugiej strony grunge był zbyt popularnym, silnym estetycznie zjawiskiem, by pozostać bez znaczenia. W niektórych współczesnych zespołach pobrzmiewają wpływy zwłaszcza Nirvany. Z pewnym zdziwieniem czytam o powrocie grunge'owej mody. Projektanci znowu chętnie nawiązują do flanelowych koszul, wojskowych butów i hippisowskiej estetyki, bo przecież grunge'owy styl ubierania jest przedłużeniem mody hipisowskiej i punkowej. Ale też kolejne pokolenia odkrywają Nirvanę, Pearl Jam i Soundgarden za pośrednictwem zaskakujących źródeł, takich jak film "Batman", w którym pojawiła się piosenka "Something In The Way" Nirvany, czy serial "Sukcesja", w którym wykorzystano utwór "Rape Me".

Kiedy pytałem moich rozmówców, czym tłumaczą sobie niesłabnącą popularność grunge'u, sugerowali, że pozostało po nim parę dobrych i trochę kiepskich płyt, ale albumy należące do tej pierwszej grupy są na tyle dobre, że jeśli ktoś posłuchałby dziś "Nevermind" po raz pierwszy w życiu, to wciąż zrobiłoby na nim spore wrażenie i może zainteresowałby się też innymi zespołami z tego nurtu. Niestety, pozostała też szekspirowska tragedia, jaka spotkała artystów z Seattle. Ponadto bohaterowie "Grunge'u..." często wskazywali, że początki sceny Seattle były oddolną, spontaniczną, naturalną inicjatywą. Początkowo ta muzyka nie była obliczona na to, by odnieść sukces komercyjny, komuś się przypodobać. Kapele zakładano w przekonaniu, że nikt nie zwraca uwagi na to, co się dzieje w mieście na dalekim północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych. A skoro nikt nie patrzy, można grać to, na co ma się ochotę, nawet jeśli komuś wydawałoby się to pozbawione sensu. Może pozostała nam więc także tęsknota za autentycznością, którą trudno zdefiniować, ale wyczuwamy ją w sposób instynktowny.

PAP
Dowiedz się więcej na temat: grunge
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama