Najbardziej niedoceniona płyta U2. Co zostało z "No Line On The Horizon"?

Czy U2 są największym zespołem na świecie? To pytanie powraca często w dyskusjach fanów muzyki. Jeśli nawet trudno jednoznacznie odpowiedzieć na nie, to z pewnością można o irlandzkiej grupie powiedzieć, że zdecydowanie potrafi narobić wokół siebie sporo zamieszania i od ponad czterdziestu lat jest ważnym punktem na muzycznej mapie, nawet jeśli kolejne piosenki nie okupują szczytów list przebojów, a ostatnim albumem numer jeden był "No Line On The Horizon". Płyta ukazała się 15 lat temu.

Bono (U2) w 2009 r. krótko po premierze płyty "No Line On The Horizon"
Bono (U2) w 2009 r. krótko po premierze płyty "No Line On The Horizon"Brad BarketGetty Images

Wielu z nas ze zdumieniem obserwuje, pojawiające się w mediach społecznościowych fragmenty niesamowitych występów U2 z areny koncertowej Sphere. Wielka multimedialna kula jest jakby miejscem stworzonym dla słynnej rockowej grupy. W końcu to Bono, The Edge, Larry Mullen Jr. i Adam Clayton od lat wyznaczają koncertowe trendy, sami sobie zawieszając coraz wyżej poprzeczkę, od czasów słynnej trasy "ZOO TV Tour" z początku lat 90. Bez wątpienia są w tej dziedzinie niedościgniętymi mistrzami, często przykrywając spektakularnymi występami niedostatki fonograficzne.

Nie oszukujmy się, muzyka grupy w ostatnich latach straciła swój blask i piszę to jako oddany fan zespołu, starając się obiektywnie spojrzeć na dokonania U2. Częstymi recenzjami ostatnich płyt grupy jest wzruszenie ramion i mruknięcie pod nosem "no ok". W ponad czterdziestoletniej karierze zdarzały się irlandzkiej grupie już takie momenty, nazwijmy to komercyjnego przestoju, wspomnijmy, chociaż "Rattle And Hum" czy niezbyt ciepło przyjęte eksperymenty na albumie "Pop". To wtedy w 1997 roku sprzedaż dziewiątego wydawnictwa w dyskografii grupy zatrzymała się na poziomie pięciu milionów egzemplarzy, co było wówczas szokiem dla wszystkich. Tak oczywiście jest wiele zespołów na świecie, które mogą marzyć o takim wyniku, jednak dla stadionowego giganta to była porażka.

U2 i "No Line On The Horizon": To miały być "hymny przyszłości"

U2 ma jednak ten niesamowity dar podnoszenia się po niepowodzeniach niczym mityczny feniks. Tak było z albumem "Achtung Baby", który okazał się ponadczasowym klasykiem, tak też stało się niemal dekadę później dzięki błyszczącej przebojami płycie "All That You Can't Leave Behind", która była powrotem do współpracy grupy z producentami Danielem Lanoisem i Brianem Eno. Słynny duet, wzmocniony Steve'em Lillywhitem miał stać za sukcesem wydanego 15 lat temu "No Line On The Horizon". W wywiadach zapowiadających nadejście płyty Bono z pełną egzaltacją wieszczył nadejście albumu wypełnionego już nie przebojami, ale "hymnami przyszłości", które na kolejne lata miały zapewnić grupie nieśmiertelność.

Dobre samopoczucie lidera U2 mogło wynikać z wielu rzeczy, ale najważniejszym zdaje się fakt swobodnego czasu, jaki muzycy spędzili podczas sesji nagraniowych w marokańskim Fezie. Wspominając tamten okres, członkowie grupy opowiadali w wielu wywiadach, że powróciła do nich pierwotna radość z tworzenia i wspólnego grania. The Edge twierdził, że czuł podczas pracy podobną energię, jak towarzyszyła im w początkach kariery. Lanois i Eno już nie tylko czuwali nad procesem produkcyjnym, ale dołączyli do U2 jako pełnoprawni współautorzy nagrań. Atmosfera w zamienionym na studio wewnętrznym ogrodzie hotelu Riad El Yacout była doskonała i sprzyjała wielu eksperymentom oraz poszukiwaniom artystycznym.

Początkowo grupa współpracowała nad nowym materiałem z niemniej legendarnym Rickiem Rubinem. Jednak nie do końca odpowiadał im sposób pracy ekscentrycznego producenta, który wymagał od członków U2, aby pojawiali się w studiu z gotowym pomysłem na piosenkę i nad nim pracowali. Styl grupy był zupełnie inny, jak wspominał The Edge, zawsze nagrania zespołu powstawały w trakcie sesji i były wynikiem wspólnego grania i wymyślania formy kompozycji. W efekcie tylko dwa utwory były efektem tej współpracy, nagrany wspólnie z Green Day przebój formacji Skids "The Saints Are Coming" i "Window in the Skies", które zasiliły składankę z przebojami Irlandczyków "U218 Singles".

Czas spędzony w Fezie był bardzo owocnym okresem. Muzycy eksperymentowali, bawili się formą i poddawali wpływom lokalnym, jednak część materiału została odrzucona. Jak wspominał Brian Eno, musieli wybrać z morza pomysłów te, które nadawały się na piosenki i skupić nad ich formą. Część prac kontynuowanych było później w innych studiach, a grupie towarzyszył Steve Lillywhite, znany już wcześniej ze współpracy z U2.

U2: Rozczarowujący start

"No Line On The Horizon" zadebiutował na pierwszym miejscu w trzydziestu krajach, ale jego sprzedaż była niższa niż oczekiwana. Pięć milionów egzemplarzy, to grubo poniżej zakładanych oczekiwań. Zamieszanie wokół premiery wydawnictwa, jakim był falstart sprzedaży w Australii i wyciek materiału do internetu, za sprawą podsłuchującego fana, nie pomógł sprawie. Podobnie zresztą jak wybór pierwszego singla, promującego album. "Get On Your Boots" nie przyniósł zespołowi żadnej korzyści i okazał się trochę niewypałem. Utrzymana z jednej strony w klimacie retro, z drugiej przywołująca futurystyczne brzmienie rodem z "Pop" piosenka wywoływała u słuchaczy bardziej zdziwienie niż zachwyt. W efekcie pierwszy raz od lat nagranie promujące nowy album U2 nie trafiło na pierwsze miejsce list przebojów na całym świecie, oczywiście z wyjątkiem Irlandii. Wydanie przepięknej i porywającej kompozycji "Magnificent", która zdaniem wielu fanów powinna być pierwszym singlem z "No Line On The Horizon", nie pomogło w komercyjnym sukcesie płyty.

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że niektórzy krytycy postrzegają ten album jako koniec pomyślnego okresu w twórczości U2, który trwał ponad dwie dekady, był też końcem niezwykle udanej współpracy zespołu z producentami Brianem Eno i Danielem Lanoisem, którzy wypracowali tak charakterystyczne brzmienie irlandzkiej grupy na przestrzeni lat. Płyta spotkała się z mieszanymi reakcjami ze strony dziennikarzy. Z jednej strony chwalono grupę za brzmieniowe poszukiwania, niebanalną strukturę wielu piosenek, z drugiej zarzucano nowym utworom banalność i wręcz przeciętność.

Sytuację grupy jak zwykle uratowała trasa koncertowa. "U2 360° Tour" był spektakularnym wydarzeniem, które przetoczyło się przez kolejne dwa lata po stadionach na całym świecie, w tym w sierpniu 2009 zagościło w Chorzowie. Na Stadionie Śląskim wylądował wtedy czteronożny statek kosmiczny. Gigantyczna konstrukcja, wypełniona ekranami, okrywała okrągłą scenę i pozwalała zbliżyć się fanom do zespołu, jak nigdy wcześniej. Ponad 100 występów na pięciu kontynentach pokazało niezwykłą siłę muzyki U2 i okazało się rewolucyjnym przedsięwzięciem, które na kolejne lata zdefiniowało kierunek wielkich koncertowych wydarzeń.

Członkowie U2 jakby sami pogodzili się z niezbyt dobrym przyjęciem ich najnowszego albumu. Piosenki z "No Line On The Horizon", poza singlami i zamykającym najczęściej występy "Moment of Surrender" rzadko gościły w trakcie koncertów, w ramach wspomnianej trasy. Z biegiem lat dwunasty album przeszedł drogę podobną do "Pop". Może obie płyty nie odniosły początkowo takiego sukcesu na listach przebojów, o jakim marzyli sami muzycy, jednak z czasem ich blask zaczął rezonować z coraz większą mocą. Tym bardziej, że kiedy posłuchamy "No Line On The Horizon" po 15 latach możemy odkryć najbardziej spójny i przemyślany krążek słynnej grupy. Piosenki może nie epatują przebojową lekkością, znaną z wcześniejszych wydawnictw, ale ich ukryta moc ukazuje zespół w pełnej twórczej sile. Bono i koledzy bawią się formą, mocniej eksperymentują z brzmieniem, a jednocześnie potrafią zachwycić słuchaczy delikatnością. Głos wokalisty brzmi doskonale. Bono jest chyba w stanie zaśpiewać każdy najdrobniejszy szczegół.

Już otwierający płytę tytułowy utwór pulsuje, zapadającym w głowę rytmem, który zderza się z riffami The Edge’a i brzmi jak prawdziwy przebój, który z łatwością mógłby podbić radiowe fale. Rozpoczynający się delikatną niczym morska bryza partią gitary "Unknown Caller" napędzany jest chóralnymi zaśpiewami i padającymi komendami: "Restart and re-boot yourself / You’re free to go", nadal nie stracił, w coraz bardziej zero jedynkowej rzeczywistości, pełnej smartfonów, tabletów i otaczających nas ekranów, na swojej aktualności. Jest też fankujący "Stand Up Comedy", w którym mocny riff zderza się z pulsującym rytmem i brzmi doskonale, jakby wyjęty z repertuaru Red Hot Chili Peppers hymn miłości.

"FEZ - Being Boring" jest jednym z najbardziej hipnotyzujących i wciągających utworów na płycie. Wypełniony dźwiękami z Maroka, szorstką gitarą, która kontrastuje z pełnymi mocy klawiszami i charakterystycznym rytmem duetu Clayton Mullen. Przejmujące wyznanie umierającego żołnierza "White As Snow" zachwyca swoją delikatnością i sugestywnym śpiewem Bono, który bez zbędnej brawury wciąga nas w muzyczną opowieść i walczy o naszą uwagę w zestawieniu z niemal wyrecytowanym "Cedars of Lebanon". Otwierający "Breathe" rytm perkusji może budzić skojarzenia z "Trip Through Your Wires", ale później zamiast charakterystyczną melodią harmonijki uderza mocnym riffem gitary Edge'a.

Może "No Line On The Horizon" wbrew zapowiedziom Bono, nie jest zbiorem nieśmiertelnych, przebojowych hymnów, ale z całą pewnością jest solidnym zbiorem kompozycji, które oparły się upływowi czasu. Patrząc na późniejsze fonograficzne dokonania irlandzkiej grupy, jawi się jako jeden ze stabilniejszych momentów w ich dyskografii. Bez strzelistych przebojów, jest przykładem albumu, który zyskuje przy lekturze całości. Poszczególne piosenki łączą się ze sobą, przynosząc dźwiękową satysfakcję, która doskonale współgra w połączeniu z ascetyczną okładką Jeziora Bodeńskiego, autorstwa Hiroshiego Sugimoto. "No Line On The Horizon" trochę zapomniana i niedoceniona płyta U2, którą warto sobie przypomnieć z okazji jej piętnastych urodzin.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas