Recenzja U2 "Songs of Experience": Góra urodziła mysz

Paweł Waliński

Ze współczesnym U2 jest trochę jak ze spacerem na Krupówkach. Zdjęcie z misiem (w Davos) chce każdy, ale nikt już tego misia nie pyta o to, co myśli o polityce, świecie, miłości i tak dalej.

Syn Bono i córka The Edge'a na okładce płyty "Songs of Experience" grupy U2
Syn Bono i córka The Edge'a na okładce płyty "Songs of Experience" grupy U2 

Nie ukrywam, że do U2 mam stosunek przypominający miłość matki do jej urwipołcia. Ów wybije szybę, pobije kolegę, ukradnie ze stołówki portfel... Zrobi wszystko, żeby wylądować w poprawczaku, a później wieść karierę kryminalisty. Ale kiedy wychodzi na przepustkę, to przecież bigosu mu nagotuję, pożyczę dwie dychy, nazwę pieszczotliwie "Januszkiem".

Z U2 mam właśnie tak. Od czasu "How to Dismantle an Atomic Bomb" wybaczam im cierpliwie wszystko mając nadzieję, że ten czerwony pasek co roku aż do szóstej klasy nie był przypadkiem i "Januszek" wzniesie się znów na wyżyny, którymi można było chwalić się babci i kuzynostwu z USA. Tymczasem...

Że U2 miota się jak chomik w pralce, wiadomo nie od dziś. Zespół który na płycie (i trasie) "Pop" wyśmiał do cna showbiz, chwilę później zrobił prawie wszystko, co wyśmiewał. I tak to na "Songs of Experience" wszystko jest duże: refreny mające być stadionówkami, zaangażowanie polityczne, życiowe porady godne śmietanki polskiego coachingu. Cekiny wszyte w podszewkę.

Bo nigdy chyba przy obcowaniu z płytą irlandzkiego kwartetu nie miałem tak mocnego wrażenia błahości, czy tego, że chłopaki którzy na dublińskiej barce śpiewali ongiś "Gloria, in te domine" dziś są weselnym wujem z wąsem, który z entuzjazmem godnym lepszej sprawy sprzedaje suche bułki spod śmietnika w McDonaldsie.

Nie, żeby cały album był jakimś muzycznym tumanizmem. U2 nawet w formie zniżkowej jest świetnym zespołem ze znakomitym patentem na brzmienie i fenomenalnym wokalistą. Ale od Usaina Bolta raczej nie oczekuje się, żeby został w sprincie mistrzem Radomska, prawda? Bono et consortes grają na nowym albumie niemożliwie bezpiecznie, a songwriting jest tak naiwny, że nie powstydziłoby się go Picolo Coro dell'Antoniano. A chłopakom przecież, jak sugeruje tytuł płyty, marzyły się (znów) prędzej wyżyny godne Williama Blake'a. No cóż, Bono - chłopaku, miała być bomba, a wyszedł zamokły kapiszon.

Jest tu może kilka perełek - choćby angstowe "Book of Heart" czy brzmiące jak podpatrzone u Arctic Monkeys kawałki: "Lights of Home" i "American Soul". Ładnie snuje się "Summer of Love". Że im prościej, tym lepiej przekonuje "Red Flag Day". Piękną linię melodyczną ma "Landlady", choć skojarzenie, że oto U2 próbuje być Coldplayem, który zawsze próbował być U2 jest nieuniknione.

Teksty numerów U2 od debiutu do "Pop" znam prawie w 100% na pamięć. Przychodzicie z mokrym zwiniętym ręcznikiem i okładacie mnie nim w środku nocy, a ja nadal doskonale deklamuję całe "Party Girl". Nawet z onomatopeją na ten fałsz w solówce Edge'a z którejś tam wersji rzeczonego numeru. Natomiast z "Songs of Experience" nie chce mi się zapamiętywać nawet jednego taktu. Ani sprawdzać kolejnego ewentualnego wyziewu z obozu dublińczyków. Góra urodziła mysz. Dziady cztery.

U2 "Songs of Experience", Universal Music Poland

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas