"Ta płyta przynosi wam wstyd". Dziennikarze znienawidzili ten album U2

W 1988 U2 było na samym szczycie, opromienieni gigantycznym sukcesem albumu "The Joshua Tree", muzycy postanowili iść za ciosem i przygotować dla fanów niespodziankę. Nowy album i film, będący po części zapisem ich trasy koncertowej, fascynacji Ameryką i próbą oddania hołdu muzycznym korzeniom. "Rattle And Hum" - album, który z założenia miał być wydarzeniem - okazał się zajadle krytykowanym wydawnictwem w historii grupy. Jakby na przekór wszystkim niepochlebnym opiniom 35 lat temu rozpoczął sześciotygodniowy pobyt na pierwszym miejscu amerykańskiej listy przebojów.

Bono podczas jednego z koncertów promujących "Rattle And Hum"
Bono podczas jednego z koncertów promujących "Rattle And Hum"ARNAL/Gamma-RaphoGetty Images

Mając siedemnaście lat, nie wiedziałem, że nie powinienem zachwycać się nowym dziełem moich idoli. Nie czytałem recenzji umieszczanych w "Rolling Stone" ani opinii recenzentów "New York Times", w 1988 roku dostęp do nich był raczej niemożliwy dla chłopaka z łódzkich Bałut. W radio, którego słuchałem, wszyscy zachwycali się "Rattle And Hum", moi koledzy wyrywali sobie kasety z rąk, kopiując je na potęgę.

Skoro traktowaliśmy nowe dzieło U2 jak arcydzieło, czemu świat nie podchodził do płyty z podobnym uwielbieniem? Na to pytanie znalazłem odpowiedź kilka lat później, kiedy poznałem krytyczne opinie i mogłem się wreszcie z nimi zmierzyć. Na razie marzyliśmy z kumplami, żeby zobaczyć film. Stało się to możliwe na początku 1989 roku, kiedy mój przyjaciel odkrył, że jedna ze stacji filmowych premium, dostępna w jego sieci kablowej wyemituje "Rattle And Hum" o północy w sobotę. Po seansie w małym pokoju, w którym stłoczyło się kilkanaście osób, wracałem w nocy do domu pełen muzycznych emocji, z wypiekami na twarzy. To było fantastyczne!

Album, który zirytował dziennikarzy

W tym samym czasie za oceanem dziennikarze krytykowali album i film. Wskazywali na chaos panujący na płycie, próbę wykorzystania amerykańskiej tradycji muzycznej do zaspokojenia swojego ego, odcinanie kuponów od legendy The Beatles. Większość recenzji zarzucała U2, że próbuje wykorzystać nową pasję do twórczości lat 50. i 60., pokazując, że jest naturalnym spadkobiercą najbardziej cenionego dziedzictwa amerykańskiej kultury. "Kiedy zarozumiałość koliduje z muzyką" brzmiał nagłówek recenzji albumu Jona Parelesa w "New York Times", "The Village Voice" nazwał wydawnictwo "okropną płytą, która przynosi wstyd dla zespołu nadmiernie przekonanego o swoim znaczeniu w historii rocka". Nie wszystkie opinie były tak skrajnie nieprzychylne. Magazyn "Time" nazwał "Rattle And Hum" "najlepszym albumem rockowym na żywo, jaki kiedykolwiek powstał, w którym U2 zarówno celebruje swoją nowo odkrytą fascynację korzeniami rocka, jak i bada własną rolę jako potężnej i inspirującej siły rockowej".

Przez lata grupie, a szczególnie Bono zarzucano nadmierną ambicję i wybujałe ego. Stary dowcip, opowiadający historyjkę o tym, jak Lennon i Hendrix spacerują po niebie, zauważają siedzącego na chmurce zamyślonego Bono, wciąż bawi. "To on też nie żyje?" pyta w żarcie John, "Nie to jego niemieszczące się na ziemi samouwielbienie" odpowiada Jimmy. Jednak nie można mówić w przypadku U2 o jakiejś megalomanii. W trakcie swojej kariery zbudowali solidne podstawy ich międzynarodowego uznania i popularności, a pod koniec lat 80. byli jeszcze młodymi chłopakami z Dublina, którzy dopiero postawili pierwszy krok na schodach światowej kariery. Nic dziwnego, że byli upojeni swoim sukcesem, popularnością koncertów. Zachwycili się Ameryką, którą odkrywali i której w pewnym sensie zadedykowali "The Joshua Tree". Ten fakt mógł stać za chwilową utratą kontroli nad wszystkim, co działo się wokół.

U2 podczas gali Grammy w 1988 rokuRobin Platzer/ImagesGetty Images

Kosztowny błąd U2

Początkowo "Rattle And Hum" miał być niskobudżetowym, niezależnym filmem, dokumentującym wydarzenia z amerykańskiej trasy. Kiedy produkcja przekroczyła pięć milionów dolarów, sprawa stała się dużo poważniejsza niż początkowo zakładano. Do gry wkroczyła Paramount Pictures i nie miała ochoty wykładać pieniędzy na małą zabawę. Film miał trafić do kin, a potężna kampania promocyjna wkrótce zalała Amerykę. Być może to też był jeden z powodów, że tamtejszy rynek był odrobinę zmęczony aktywnością Irlandczyków za oceanem. Po latach członkowie zespołu przyznali, że popełnili błąd, pozwalając, aby projekt pomyślany jako niszowy przekształcił się w kinowy spektakl, który miał premierę na prawie dwóch tysiącach ekranów i był wspierany przez oszałamiająco masową hollywoodzką kampanię reklamową.

"To właśnie ogrom promocji zniechęcił ludzi. Pojawialiśmy się w telewizji co 15 minut, trochę jak masło orzechowe lub inny produkt" - wspominał w wywiadzie dla "LA Times" w 1992 roku The Edge. Nawet Paul McGuinness, zaprawiony w bojach menedżer grupy chyba nie zdawał sobie w tamtym czasie sprawy z ogromu zjawiska: "Chyba nie byłem przygotowany na skalę kampanii filmowej. Przez kilka tygodni w całej Ameryce nie można było włączyć telewizora, żeby nie spotkać się z U2. W ten sposób nie sprzedaje się płyty. Jest to wiele bardziej subtelne i myślę, że wielu starych fanów zespołu uznało to za niesmaczne".

U2 w 1988 rokuPart of the Independent Newspapers Ireland/NLI CollectionGetty Images

Ameryka narzeka, Europa szaleje

Tymczasem w Europie nastroje nie były tak radykalne. Młodzi fani U2 przez kontakt z "Rattle And Hum" mogli odkryć cały ocean nowych doświadczeń muzycznych. Dzięki współpracy z Bobem Dylanem, który namówił Bono i ekipę do tej muzycznej podróży, postać legendarnego barda dla wielu nabrała nowego, aktualnego znaczenia, a napisana wspólnie kompozycja "Love Rescue Me" to jeden z jaśniejszych momentów na albumie. Wydany rok później album "Oh Mercy" stał się dla wielu ważnym punktem w dyskografii tego artysty. B.B. King nie był już tylko starszym bluesmanem tylko żywiołowym mistrzem gitary i charyzmatycznym wokalistą w porywającym "When Loves Comes to Town". Coś tak naturalnego w Ameryce, jak muzyka gospel stała się dla mojego pokolenia niesamowitym odkryciem dzięki sile koncertowej wersji "I Still Haven't Found What I'm Looking For" z udziałem The New Voices of Freedom.

W całym tym pozornym bałaganie, jak podkreślali to amerykańscy recenzenci, można znaleźć kolejne perełki. Pulsujący rytmem i przesiąknięta instrumentami dętymi autorstwa Memphis Horns "Angel of Harlem", to niemal zaproszenie do nieskończonego tańca i echa pierwszego kontaktu grupy z amerykańską kulturą. "Desire" wciska w fotel od pierwszego dźwięku gitary i wydyszanego przez Bono "Yeah".

Nagranie było zapierającym dech w piersiach, przeszywającym ukłonem w stronę punkowego brzmienia The Stooges i hołdem dla Bo Diddleya. Dzięki temu U2 mieli wreszcie swój pierwszy singlowy numer jeden w Wielkiej Brytanii. "Hawkmoon 269", "All I Want Is You" i koncertowy "Van Diemens Land", wyśpiewany przez Edge'a, są doskonałymi przykładami liryzmu i piękna, które po latach wciąż mają efekt "ciarogenny". Pachnące brzmieniem "The Unforgettable Fire", "Heartland" to kolejny piękny moment w muzycznej podróży U2 po Ameryce. Jeśli dołożymy do tego sugestywną i porywającą wersję "Bullet The Blue Sky", mamy kolejny dowód na nieprzemijającą siłę oddziaływania muzyki grupy na słuchaczy. Warto po latach odświeżyć sobie ten album przed wydawaniem pochopnych ocen.

Paradoksalnie wszystkie niepochlebne głosy przyczyniły się do doskonałej sprzedaży "Rattle And Hum" w Ameryce. Pięć milionów egzemplarzy trafiło do rąk słuchaczy. Cztery single promujące wydawnictwo pojawiły się w czubie zestawienia Billboard. Na całym świecie ponad czternaście milionów płyt znalazło swoich nabywców i chociaż nie był to wynik porównywalny z "The Joshua Tree", ciężko mówić o porażce komercyjnej.

U2 w 1988 rokuTerry McGinnis/WireImageGetty Images

Droga donikąd. To mógł być koniec U2

Niestety mleko się rozlało. Muzycy U2 mieli świadomość krytycznego odbioru ich dzieła. Wiedzieli również, że pewna formuła się wyczerpała. Pod koniec światowej trasy koncertowej grupy w 1989 r. wywierano na zespół tak wielką presję, że Bono zadziwił sylwestrową publiczność w Dublinie, oznajmiając na koniec koncertu, że nadszedł czas, aby U2 odeszło.

"Wielu naszych fanów było zdezorientowanych filmem i zaczęli pytać, o co nam chodzi i dokąd zmierzamy. Musieliśmy usiąść i przemyśleć te pytania" - wspominał w wywiadzie z 1992 roku Larry Mullen. Grupa stanęła w martwym punkcie i na nowo musiała odnaleźć kierunek działania. Szczególnie dobrze moment artystycznego dryfowania został uchwycony przez Davisa Guggenheima w dokumencie "From the Sky Down", pokazującym U2 w okresie przygotowań i nagrywania albumu "Achtung Baby".

"W pewnym sensie musieliśmy zaczynać od zera. Na nowo nauczyć komunikować się muzycznie ze sobą. Gdybyśmy nie znaleźli właściwych odpowiedzi, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zależało nam na U2, mogliśmy się oddalić i to zakończyć, albo zacząć się śmiać i iść dalej. Wszystko było na stole. Nie chcieliśmy tylko jednego, żeby "Rattle and Hum" stało się naszym "Let It Be".

Tak się nie stało. Dwa lata później U2 wydali genialny album "Achtung Baby", który na nowo zdefiniował brzmienie grupy i całej muzyki rockowej na początku lat 90. Kiedy w 1992 roku wracali na trasę koncertową do Ameryki, byli witani niczym bogowie rocka, co wcześniej było największym zarzutem pod adresem zespołu. Tym razem recenzje były znakomite. Chociaż Elysa Gardber zaczęła swoją opinię w "Rolling Stone" od małej uszczypliwości: "Spędziwszy większą część lat osiemdziesiątych jako jeden z najbardziej kultowych zespołów na świecie, U2 nie musi uciekać się do bezczelnie absurdalnego tytułu, aby zwrócić uwagę na swój pierwszy od trzech lat album. Z drugiej strony subtelność nigdy nie była jedną z cnót tej grupy".

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas