Dlaczego warto pojechać na Sziget Festival? "Naprawdę piękni ludzie"
Sziget Festival - jeden z największych festiwali w Europie. 6 dni, 60 scen, ponad 1000 koncertów, a wszystko to ulokowane na wyspie w samym sercu Budapesztu - tyle powinno wystarczyć, by zachęcić do wybrania się na Węgry. Jednak niektórzy, patrząc na line-up, mogą machnąć ręką i stwierdzić, że „to nie dla mnie”. Naprawdę Dua Lipa, Justin Bieber i Anne-Marie to też nie mój klimat, ale gdyby ktoś tylko mi powiedział, że mogę jechać tam znowu, stałabym już na lotnisku ze spakowanym plecakiem.
Główna scena jest mocno mainstreamowa. Choć w sumie... może nie do końca? Bo poza headlinerami, czyli Duą Lipą, Justinem Bieberem, Calvinem Harrisem, zespołami Tame Impala, Kings of Leon i Arctic Monkeys, i innymi znanymi nazwami jak Milky Chance, Rüfüs Du Sol, Lewis Capaldi czy Alice Merton, zdarzały się takie występy, które zatrzymały pod dużą sceną nawet takiego sceptyka co do popowej muzyki, jak ja.
Warto wymienić choćby węgierski Random Trip, czyli projekt, w ramach którego "wykonawcy z najróżniejszych gatunków węgierskiej muzyki popularnej występują w często zaskakujących kombinacjach i angażują się wzajemnie w najbardziej nieoczekiwane muzyczne przygody". Albo Meute, czyli pochodząca z Niemiec 11-osobowa orkiestra marszowa, która gra muzykę z nurtu techno.
Pod jedną ze scen usłyszałam stwierdzenie, że "mainstage sucks". Z tym się nie zgodzę, nie bądźmy aż tak radyklani. Ale fakt, że też wolałam spędzać czas pod innymi scenami. I zresztą nie tylko ja.
Pod Global Village Stage przysiadł się do mnie Oskar, Polak od lat mieszkający w Holandii, muzyk, grający w zespole Capital S. - Bardzo podoba mi się to, że program jest większy niż tylko muzyka popowa. Sam jestem amatorem jazzowym, więc dla mnie wszystko, co jest podobne do jazzu, funku, afrobeatu bardzo mi się podoba. Na małej scenie węgierskiej był band gypsy (Canarro - przyp. red.) i po prostu... - opowiadał, wspominając o HAJÓGYÁR Petőfi Stage, na której przez cały festiwal prezentowały się obiecujące węgierskie zespoły.
- Byłam tam i oprócz mnie jeszcze z dziesięć osób - przerwałam mu ze śmiechem.
- Tak, to byłem jedną z tych dziesięciu osób - zaśmiał się Oskar w odpowiedzi. - Ale to było naprawdę super, taki wielki talent, że aż miło słuchać - dodał. Na scenie organizowanej przez węgierskie radio poznałam m.in. takie grupy jak: Sasa Lele, wspomniane Canarro, Fatal Error, Solére, Belau, Anna and the Barbies czy Zaporozsec. Od rocka, po jazz. Tak naprawdę można by spędzić cały dzień pod jedną sceną i z pewnością nie być zawiedzionym.
Wracając do Global Village. Z Oskarem rozmawialiśmy chwilę po koncercie Bubliczek. - Zobacz tutaj, polski zespół, publiczność z innych krajów, nikt nie rozumie, nikt nie wie, o co chodzi, a wszyscy się bawią, normalnie nie ma czegoś takiego. Normalnie nie ma tak, że się tańczy do muzyki, z którą jakby w ogóle nie masz koneksji. A tu jednak czujesz 100%, o co chodzi - skomentował.
- W pewnym momencie miałem nawet łzy w oczach, kiedy ludzie z nami śpiewali i poczułem tę energię, która od nich idzie. Tym bardziej że widziałem wcześniej, że na tej scenie zazwyczaj było mniej ludzi, ale jednak przyszli, dali nam tyle energii, to jest nie do opisania - mówił mi z kolei zaraz po występie skrzypek Bubliczek, Michał Czarnowski.
Na Global Village zagrali też m.in. pochodzący z Polski Vołosi, ukraiński zespół Luiku, portugalski Terra Livre, Tabanka, wykonująca muzykę z Cabo Verde, Lalala Napoli czy Amsterdam Klezmer Band. Ale Globalna Wioska to nie tylko muzyka. Obok funkcjonował Tent Without Borders, można było też trafić tam na warsztaty bębniarskie czy na pokazy tancerzy na szczudłach. To było zdecydowanie jedno z moich ulubionych miejsc na festiwalu.
Z większych scen trzeba wymienić jeszcze mocno stawiającą na kulturę hiphopową dropYard powered by BOLT (Úlfur Úlfur na stałe weszli na moją playlistę), głównie rockową scenę Freedome (ach, Black Honey, Inhaler , Clutch, Ivan & The Parazol...) i nieco psychodeliczną ibis x ALL Europe Stage (tam można było poznać np. The Holy, Lalalar i The Psychotic Monks). Na scenie hiphopowej oprócz koncertów odbywały się m.in. pokazy jazdy na BMX-ach i bitwy taneczne. Naprzeciwko z kolei, w uroczym, trawiastym zakątku z wielką tablicą "Before I die I want...", stał kameralny Music Box. Tam świetne koncerty dali m.in. Postman, Will Barber, Meskerem Mees czy Jazzbois.
Była też Tribute Stage. Był Magic Mirror, czyli "miejsce pełne różnorodności, równości i miłości". Był namiot cyrkowy. Miejsce, gdzie odbywały się pokazy iluzjonistów. Już nie wspominając o licznych mniejszych scenach, głównie z muzyką klubową, z których część startowała późnym wieczorem i grała do rana. Swoją wioskę miały też różne organizacje pozarządowe, a w Artzone można było się twórczo wyżyć. Niedaleko stało ogromne Koloseum, które nie zasypiało nawet na chwilę, racząc ludzi muzyką elektroniczną. Było nawet miejsce do chillowania na plaży! Naprawdę nie sposób tego wszystkiego wymienić.
Dlaczego warto pojechać na Sziget Festvial?
- Zawsze szukam czegoś takiego na festiwalu, żeby znaleźć ludzi, po których widać, że granie, to jest ich życie - mówił mi Oskar. - Dla mnie to jest pierwszy festiwal wielodniowy, w którym po prostu zanurzasz się w muzyce. Budzisz się, masz może lekkiego kaca (śmiech), ale idziesz gdzieś i ta muzyka cię ożywia. Dostajesz nowej energii przy każdym artyście, którego widzisz. I to może być Stromae na największej scenie albo gość z Węgier, który gra muzykę Jamiroquai i żartuje co chwilę, że jest Justinem Bieberem. Warto tu przyjechać, jeśli chcesz się zainspirować tym, co inni ludzie robią ze sztuką - dodał.
- Najważniejszy jest klimat, jaki panuje na wyspie. Tam jest po prostu jeden wielki luz okraszony dużą dawką muzyki i innych atrakcji. Dam przykład: na Szigecie nie ma wyznaczonego pola namiotowego, możesz rozbić się, gdzie chcesz, bylebyś nie przeszkadzał w ciągach komunikacyjnych. Kolejna sprawa: jeść i pić możesz wszędzie, nie ma ogrodzonych stref gastronomicznych. Na Szigecie nie jest tak, jak na polskich festiwalach typu OFF, Open’er czy Jarocin, że od 4:00 do 15:00 nic się nie dzieje. Tam wydarzenia odbywają się cały czas! I jest tych wydarzeń bardzo dużo. Nie chodzi tylko o koncerty, ale też uliczne teatrzyki, pokaz breakdance, pokaz tańca... po prostu idziesz przez wyspę i co chwilę gdzieś coś się dzieje - komentował Bartek Borowicz z agencji koncertowej Borówka Music.
- Zdarzyło mi się trafić na spontaniczny, nieogłoszony koncert o 5:00 nad ranem. Teren festiwalu jest duży (to w sumie małe miasteczko z boiskami do koszykówki i namiotem cyrkowym), ale nie przytłaczający. No i line-up. Lista zespołów, które tam grają, jest imponująca. W tym roku na przykład, bodajże w niedzielę, o jednej godzinie rozpoczynało się 6 koncertów! Byłem na Sziget Festival dwa razy i czułem się tam świetnie - podsumował.
Muzycy Bubliczek chwalili też organizację. To też coś, co od razu zwróciło moją uwagę. Kilka stref gastronomicznych, ale też rozstawione niezależnie stoiska z hot-dogami czy węgierskimi langoszami, bezpłatne prysznice i toalety - rzeczy niby prozaiczne, ale zdecydowanie podnoszące komfort przebywania na festiwalu.
- Tu są naprawdę piękni ludzie - skonkludował krótko Michał Czarnowski. I to chyba, obok różnorodności muzyki i poczucia całkowitej wolności, najważniejsze, co tworzy klimat tego festiwalu. Jeśli miałabym podsumować ten wyjazd jednym zdaniem, powiedziałabym: "Before I die I want to return to the Sziget Festival one more time".