Taylor Swift "The Life of a Showgirl": Z wielkiej chmury mały deszcz [RECENZJA]
Wydawało mi się, że mając u boku Maxa Martina i Shellbacka, czyli producencki zestaw marzeń, nie można tego schrzanić. Taylor Swift się to udało, choć zapowiadała reformę, show i cekiny na miarę Elizabeth Taylor.

W "Substancji" świetna Demi Moore, jako chorująca na brak atencji Elisabeth Sparkle, dała przykład pogoni za byciem na topie. I, choć finalnie zapomniała, że jest jednością z drugą wersją siebie, nie powstrzymało jej działanie na przekór. Owej przekory na próżno szukać w najnowszym świecie Swift, co połowicznie jestem w stanie zrozumieć - jest zakochana, zaręczona i pewnie zmęczona. Też jestem zmęczony po wysłuchaniu tego albumu, a przecież blaski i cienie show-biznesu można ubrać we wspaniałe pióra na miarę naszych, moim zdaniem szalenie ciekawych, czasów. Chciałem cekiny, dostałem sztuczne, plastikowe agrafki spinające popękany kostium supergwiazdy.
"1989" to dla mnie biblia popu. Każdy numer z tej płyty zasługuje na koronę, więc gdy usłyszałem, że Max Martin ponownie położył macki na twórczości Taylor, zacierałem ręce. "The Fate of Ophelia" otwiera album i właściwie to mogłaby go zamknąć. Wtedy rozczarowanie nie byłoby tak uporczywe. Plus za nawiązanie do "Hamleta" Szekspira i uwypuklenie obłędu Ofelii, ale ta historia aż prosi się o większą głębię. Wyszło nijako i mdło, a jak się później okazało, "The Fate of Ophelia" to najlepszy numer z projektu.
Siła Elizabeth Taylor pomogła Charlotte York z "Seksu w wielkim mieście" wyjść z depresyjnego stanu po straceniu ciąży, ale założę się, że gdyby Charlotte usłyszała, co do powiedzenia w utworze "Elizabeth Taylor" ma Swift, z pewnością nie wyszłaby z kanapy i nie dotarłaby tego wieczoru na urodziny Brady'ego. Zamysł się zgadza, a wieje brakiem pomysłu. Martin, ratuj!
Zobacz również:
W "Opalite" Taylor cieszy się ze szczęścia, więc i ja się cieszę razem z nią. Znalazła miłość i widać, że Travis Kelce umie ją dać. Tekst utworu jednak nie powala, nie zadziwia - jest po prostu płytki. A uboga produkcja smakuje jak sam ryż i surowy kurczak. Dalej nie jest lepiej - "Father Figure" trąca lirycznie krążkiem "The Tortured Poets Department", ale jak kot napłakał. Taylor chyba myślała, że jeśli połączy stwierdzenie "You made a deal with this devil, turns out my dick's bigger" z hołdem dla George'a Michaela, to zatrzęsie ziemią. Póki co zatrzęsła moją ręką, która umyślnie kliknęła "skip", ale zatrzymała się na chwilę przy "Eldest Daughter". Każdy fan Taylor wie, jak ważny i prawdziwy jest piąty utwór każdego jej projektu. To swoista umowa ze słuchaczami - piosenka numer 5 musi być obietnicą więzi i bliskości. Żeby było jasne, nie lubię tego kawałka, bo mnie nie porwał, nie wbił mi się w głowę, ale wspomniana umowa więzi, jeśli chodzi o kultową zasadę piątej piosenki na projektach Swift, została zachowana. To trzeba przyznać. Słychać, że Swift wyciągnęła wnioski z bycia starszą siostrą i wykorzystała je, by stawić czoła sławie. Przedstawiła to bardzo biednie, fakt, ale może takie jest w rzeczywistości życie showmanki.
"Ruin The Friendship" to flaki z olejem, i to takim, na którym smaży się kilka razy z rzędu. Shellback, serio? Max? Znów opornie, na siłę, mozolnie. Z czasem przestało mnie to bawić, bo nie lubię tracić czasu. Taytay chyba nie ma tego problemu, bo w "Actually Romantic" kąsa Charli xcx, o czym pisałem już wcześniej. Serio? 35 lat na karku, tak tylko wspomnę. Poza tym Charli w "Sympathy is a knife", który tak kłuje Taylor, mówi o swoich słabościach i porównaniach do innych. A umówmy się, nie ma tego złego, bo o związku z Mattym Healym nie powstałaby żadna słodko-pierdząca piosenka. A jeśli kiedykolwiek powstanie, to jako "joke entry" na kolejny Konkurs Piosenki Eurowizji.
Resztkami nadziei myślałem, że "CANCELLED!" będzie rozgrywką na polu kultury unieważniania. Po "reputation" to mogło się udać, ale przeholowałem. "Cancel culture" ma się dobrze, czego nie popieram, ale Taylor wprost mówi, że nadal lubi przyjaciół, którzy zostali wykluczeni. Robi to za pomocą nieśmiesznych linijek, takich jak "Did you girlboss too close to the sun?" czy "I like 'em cloaked in Gucci and in scandal". To byłoby zabawne 10 lat temu. Chociaż i tak myślę, że Blake Lively pewnie świetnie się do tego kawałka bawi.
Albumu nie uratowała nawet współpraca z Sabriną Carpenter, którą ludzie okrzyknęli już tańszą podróbką "Cool" Jonas Brothers. Jeśli rzeczywiście tak wygląda branża i zapowiedziane "The Life of a Showgirl", to tylko współczuć. Z wielkiej chmury naprawdę mały, mikro deszcz.









![Tom Odell w Krakowie: z pubu ze starym pianinem wprost na arenę [RELACJA]](https://i.iplsc.com/000LXXQG1WJVUNRU-C401.webp)