These New Puritans: "Prawdziwych fanów muzyki jest coraz mniej" [WYWIAD]
Warto było poczekać sześć lat na nowy album These New Puritans. Bracia Barnettowie nie spieszyli się, cierpliwie pracowali nad najdrobniejszymi szczegółami, a w rezultacie wydany niedawno "Crooked Wing" zaskakuje pomysłowością i wykraczaniem poza wszelkie ramy gatunkowe. Więcej o tym wydawnictwie opowiedział nam główny kompozytor, wokalista i multiinstrumentalista duetu, Jack Barnett.

Jarosław Kowal, Interia Muzyka: Wbrew wszelkim dzisiejszym standardom nie spieszycie się z wydawaniem albumów co rok czy dwa, a do tego jeszcze z EP-kami czy singlami pomiędzy nimi. Na pewno większość artystów chciałaby w ten sposób pracować, ale presja ze strony wydawców, platform streamingowych, fanów, a także presja narzucana samemu sobie bywa zbyt przytłaczająca. Również ją odczuwacie i musicie z nią walczyć?
Jack Barnett: - Jesteśmy błogo nieświadomi tych wszystkich mechanizmów. Wiem tyle, że branża muzyczna nagradza dzisiaj osoby, które są bardzo pragmatyczne i praktyczne, a my tacy nie jesteśmy. Czasami to dobrze, czasami pewnie źle.
Nie trzeba czytać informacji prasowej, żeby szybko się zorientować, jak wiele wysiłku włożyliście w tworzenie "Crooked Wing". Kiedy poświęca się pracy nad czymś tak dużo czasu, ukończenie jej przynosi ulgę czy pojawia się pewnego rodzaju pustka po przerwaniu tego intensywnego procesu twórczego?
- Chyba jest mi trochę bliżej do odczuwania tej pustki. To bardzo dziwne uczucie. Tworzysz coś, żyjesz tym i jesteś poniekąd opętany codzienną pracą w ściśle określonym celu, a później nagle trzeba to zostawić i oddać światu. Nigdy nie miałem takiego snu, ale często słyszy się o takich, gdzie ktoś idzie do szkoły i nie ma na sobie żadnych ubrań - myślę, że to podobne doświadczenie. Z drugiej strony jestem oczywiście szczęśliwy, że wiele osób w końcu usłyszy rezultat wielu miesięcy pracy.
Masz tendencje do pracowania nad albumem do ostatniej możliwej chwili i ciągłego nanoszenia poprawek?
- Tak. Często mam wrażenie, że album jest już skończony, a później nagle dochodzi do mnie, że wcale tak nie jest. Czy dużo zmieniam... Sam nie wiem, to po prostu trwa tyle, ile musi trwać. Cały ten proces ma swoją odrębną logikę i własne tempo. Czasami trudna droga okazuje się najlepszą drogą, ale tak naprawdę nie ma żadnych zasad. Zmierzamy tam, dokąd prowadzi nas muzyka. Raz ścieżka jest bardzo wyraźnie zarysowana, kiedy indziej trzeba się do celu przedzierać przez przeszkody, ale jedno nigdy nie jest lepsze od drugiego.
Otwierający nowy album "Waiting" z jednej strony przypomina intro, z drugiej pełnoprawny utwór. Świetnie wprowadza nastrój, który utrzymuje się już do końca - są w nim elementy przypominające zarówno mszę, jak i hałas fabryki. Od niego zaczęło się też komponowanie tego materiału?
- Na pewno był jednym z pierwszych utworów i miał istotne znaczenie dla pozostałych. Uwielbiam pracować nad albumami, mógłbym do końca życia zajmować się tylko tym, ale pod koniec tego procesu zawsze odczuwa się zmęczenie. Jest tak bardzo pochłaniający, że w końcu zaczynasz przypominać cień człowieka. Nie mija jednak dużo czasu i zaraz pojawia się chęć zabrania się za kolejny. Ważne jest więc, by nie wychodzić z twórczego trybu całkowicie i nie zapominać, jak się komponuje jakościową muzykę. Dlatego siedzę nad muzyką bardzo często, ale znaczna część rezultatów to chaotyczna, pozbawiona formy masa. Mnóstwo pomysłów zderza się ze sobą, ale niewiele trzyma w kupie. Zdarzają się jednak takie utwory, które działają jak drogowskaz i "Waiting" był właśnie jednym z nich. Powstał z myślą wyłącznie o organach i chłopięcym głosie sopranowym, więc w pewnym sensie jest bardzo prosty. To dało mi do myślenia i uznałem, że podążanie w tym kierunku ma szansę okazać się bardzo owocne.
Trudno nagrywa się coś prostszego, kiedy dysponuje się tak wieloma narzędziami i możliwościami?
- Nie ma w muzyce niczego trudniejszego do osiągnięcia niż prostota. Wydaje mi się też, że wszystko, co najlepsze, zawsze jest dość proste.
W "Bells" skorzystałeś z nagrań terenowych. Domyślam się, że uchwycenie interesującego dźwięku nie jest łatwe i wymaga cierpliwości.
- Czasami może to zająć ułamek sekundy, czasami trzeba czekać godzinami. Problemem, z jakiego bardzo szybko zaczynasz sobie zdawać sprawę, kiedy bierzesz się za nagrania terenowe, okazują się ci cholerni ludzie - są wszędzie i cały czas hałasują (śmiech). Nagranie z "Bells" udało się uchwycić przypadkowo. Przechodziłem akurat obok niedużego prawosławnego kościoła stojącego na uboczu. Nikogo tam nie było, więc po prostu wszedłem do środka, uderzyłem w dzwon i zarejestrowałem dźwięk sprzętem, który zawsze ze sobą noszę. Niewiele nad tym krótkim nagraniem myślałem, aż któregoś dnia wróciłem do niego i uświadomiłem sobie, że tkwi w tym brzmieniu cały utwór. Trzeba go tylko wydobyć. Nagrania terenowe to dobry sposób na przeniesienie chaosu panującego na świecie do muzyki. Pozwalają dodać element nieoczywisty, a dzisiaj - zwłaszcza kiedy tworzy się za pomocą komputerów - rezultaty pracy twórczej często okazują się bardzo przewidywalne. Warto więc sięgać po tego rodzaju mniej spodziewane rozwiązania.
Zawsze kiedy nagrywasz w terenie, szukasz określonego dźwięku, który masz już w głowie czy nagrywasz przeróżne dźwięki i dopiero później, w trakcie przesłuchiwania, wyłapujesz to, co może być użyteczne?
- Częściej nagrywam różne przypadkowe rzeczy i później coś z nich wyciągam. Miejsce, w którym mieszkam i nagrywam, znajduje się w uprzemysłowionej okolicy Londynu i zawsze ktoś się tutaj kręci. Z jakiegoś powodu ludzie często przesiadują na schodku przed wejściem do mojego domu i gadają przez telefon. Udało mi się w tej sposób nagrać kilka fascynujących rozmów. Raz trafił się na przykład koleś, który dopiero co wyszedł z więzienia i wydzwaniał do swoich różnych dziewczyn, a później kłócił się z nimi. Szkoda, że nie znalazłem na to miejsca na albumie.
"A Season in Hell" to utwór, który doskonale odzwierciedla kontrast sacrum i profanum na nowym albumie - przypomina mszę odprawioną w opuszczonej fabryce. Zachowanie równowagi pomiędzy tymi wszystkimi kontrastami - surowością i wygładzeniem, ciężarem i lekkością, jasnością i ciemnością - przychodzi naturalnie czy wymaga pracy?
- Przychodzi raczej naturalnie, bo tak przecież skonstruowany jest świat. Nie ma jasności bez ciemności i na odwrót. "A Season in Hell" wymagał jednak nieco większego wysiłku, ale to dobry utwór. George (Barnett - brat Jacka i współzałożyciel These New Puritans) świetnie gra w nim na perkusji i pokazuje, na jak wiele go stać.
Nie przeszkadza mi słuchanie wysłużonej kasety magnetofonowej, jeżeli w muzyce jest szczerość i odpowiednia energia, ale znam wiele osób z odwrotnym podejściem - potrafią słuchać czegoś ze względu na walory produkcyjne, nawet jeżeli muzyka nie do końca im odpowiada. Które z tych dwóch jest tobie bliższe?
- Ciekawe pytanie... Muszę pomyśleć nad właściwą odpowiedzią... Chyba jestem w stanie słuchać wszystkiego, jeżeli znajdę w tym odpowiadającą mi postawę. To "coś" musi tkwić w muzyce. Uwielbiam, kiedy produkcja jest interesująca. Uwielbiam słyszeć fascynujący dźwięk, którego źródła nie potrafię zidentyfikować. Jeżeli jednak sam utwór nie jest wystarczająco interesujący, to nie ma dla niego ratunku w samej produkcji.
Jako producent, jakie widzisz największe błędy we współczesnym sposobie produkowania muzyki?
- Myślę, że największym błędem jest obsesja na punkcie przeszłości. Przeświadczenie, że jeżeli zbierze się cały ten sprzęt, którym posługiwał się ktoś, w kim widzi się idola, to w efekcie powstanie naprawdę interesująca muzyka. Analogowy sprzęt jest w niektórych kręgach wręcz fetyszyzowany, a tak naprawdę to wszystko są po prostu narzędzia i nie kryje się za nimi żadna magia. Magia powstaje w trakcie procesu twórczego, nie jest zaklęta w żadnym przedmiocie.
Caroline Polachek zaśpiewała gościnnie w "Industrial Love Song". To posiadaczka jednego z najbardziej oryginalnych głosów w dzisiejszej muzyce, stworzyła nawet własną technikę, którą określa jako "vocal flipping", czyli gwałtowne zmiany w rejestrach wokalnych przypominające działanie auto-tune'a. Jak doszło do tej współpracy?
- Technika, którą stworzyła jest naprawdę niesamowita. Ewidentnie ma bardzo bujną wyobraźnię i potrafi odzwierciedlić ją w swoim głosie, co uważam za najważniejszą cechę wokalistki. Któregoś dnia Caroline po prostu do nas napisała. Wspomniała, że lubi naszą muzykę i podobał się jej nasz poprzedni album, "Inside the Rose". Pracowaliśmy wtedy nad kilkoma utworami, ale właśnie "Industrial Love Song" wydawał się najbardziej odpowiednim. Miałem gotowe demo i wiedziałem, że konieczne jest dodanie jeszcze jednego głosu. To musiał być duet. Nie miałem tekstu, ale od razu wydawało się, że ten utwór stawia wiele pytań, na które nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi, dopóki Caroline się nie pojawiła. Rozwiała je wszystkie swoim nieziemskim głosem. Śpiewanie z nią było wielką przyjemnością, bo brzmi tak pięknie, że mój głos mógł stać się przy niej jeszcze brzydszy.
"Crooked Wing", podobnie jak wasze poprzednie albumy, to nie tylko zbiór świetnych utworów, ale też dobrze przemyślana całość, co w czasach dominacji singli zdarza się coraz rzadziej. Ważne jest zakreślenie szerszej wizji, która obejmuje wszystkie utwory na albumie?
- Z jakiegoś powodu jest to dla mnie ważne, choć sam nie wiem dlaczego. Czasami zastanawiam się, czy w niektórych naszych działaniach wyprzedzamy innych i jesteśmy pierwsi, czy tak naprawdę ostatni. Jakby nie było, nie przywiązujemy wagi do trendów i nie zastanawiamy się, które decyzje mogą przynieść najwięcej korzyści. Podążamy za muzyką, gdziekolwiek nas zabierze.
Jaka więc stoi wizja za "Crooked Wing"?
- Właściwie nie zastanawiałem się nad tym... Myślę, że ten album odznacza się pewnego rodzaju bezczasowością. Trudno stwierdzić, czy powstał dzisiaj, pięćdziesiąt lat temu czy pięćset lat temu. Niektóre instrumenty zespalają poszczególne utwory w całość - organy piszczałkowe, instrumenty perkusyjne, starożytne dzwony wszelkiego rodzaju. Dzięki nim powstał swoisty niebiański świat, ale jest też jego drugie oblicze, bardziej brutalne. Gra tutaj znacznie głośniejsza perkusja, są też bębny. To dwie wyraziste, współgrające ze sobą skrajności.
Rzadko słucha się dzisiaj muzyki wyłącznie na podstawie preferencji gatunkowych. Pewnie zdarza się to wciąż wśród bardziej ortodoksyjnych fanów metalu albo hip-hopu, ale ludzie są zdecydowanie bardziej otwarci niż dziesięć-piętnaście lat temu. Wpłynęło to na sposób, w jaki These New Puritans jest postrzegany? Pamiętam, że wiele osób było zszokowanych, kiedy usłyszały, jak bardzo zmieniliście się na drugim albumie. Dzisiaj pewnie wciąż byłoby to niespodzianką, ale wątpię, żeby ktoś miał coś przeciwko niej.
- Rzeczywiście nikt się dzisiaj nie przejmuje żadnymi gatunkami, ale kiedy zaczynaliśmy, Londyn był dość ortodoksyjny. Muzykę postrzegano w dość konserwatywny sposób. Każdy musiał naśladować którąś z wersji rock'n'rolla. Nie mam z tym żadnego problemu, ale nie tym chcieliśmy się wtedy zajmować. Zaryzykowaliśmy po pierwszym albumie i wiele osób zaczęło nas postrzegać jako odludków czy wręcz głupców, ale nie przejmowaliśmy się tym. Czuliśmy, że nie chcemy się w żaden sposób ograniczać. Woleliśmy czerpać inspiracje ze wszystkiego, co jest nam bliskie. Dzisiaj każdy to robi, nie ma już w tym niczego dziwnego. Z drugiej strony mam wrażenie, że znacznie bardziej troszczono się o muzykę. Ludziom naprawdę zależało na niej, a dzisiaj większość woli doomscrollować, zamiast przesłuchać cały album od początku do końca. Co nie znaczy oczywiście, że nie ma już prawdziwych fanów muzyki, jest ich po prostu mniej.
Przed naszą rozmową przesłuchałem nie tylko nowy album, ale też całą waszą dyskografię i z początku pomyślałem, że z biegiem lat dojrzeliście jako muzycy, ale później to określenie przestało wydawać się właściwe. Trudno usytuować waszą dyskografię na prostej linii postępu, każdy album jest bardziej jak odrębny świat.
- Uważam, że "Crooked Wing" to nasz najlepszy album, ale zawsze tak myślę o najnowszym wydawnictwie. Kiedy jest się młodszym, ma się tę niemożliwą do zachwiana wiarę w siebie i wyjątkową energię. Już tego nie odczuwam, ale mam za to teraz więcej umiejętności i większą wiedzę. To pomaga, choć prawda jest taka, że im więcej się wie, tym jaśniejsze się staje, jak wiele jeszcze nie wiemy.
Nadal lubisz wszystkie wasze utwory?
- Nie, choć rzadko słucham tego, co już nagraliśmy. Kiedy utwór jest ukończony, staje się martwy. Wolę je wtedy, kiedy wciąż są żywe. Wolę komponować, pracować nad nimi i wykonywać je na scenie, bo wtedy mogę je przekształcać. Nie lubię słuchać utworu, który ma dziesięć lat i w ogóle się nie zmienił.
Jakie były najbardziej niespodziewane okoliczności, w których przyszedł ci do głowy pomysł na nowy utwór?
- W pewnym sensie zawsze jest to niespodziewane... Jak wyobrażasz sobie taką sytuację?
Pewnie kiedy jesteś zajęty czymś kompletnie innym, nie masz czasu i możliwości na zapisanie pomysłu, ale siedzi w twojej głowie tak głęboko, że w końcu urywasz się gdzieś na bok i tworzysz szkic na telefonie.
- Tak dzieje się niemal za każdym razem. Często trzeba wręcz oszukiwać siebie, że wcale nie zamierza się teraz niczego tworzyć i zająć czymś innym, bo właśnie wtedy pojawiają się najlepsze pomysły. Do tworzenia potrzebny jest chaos życia codziennego, który przełamuje wygodne schematy pracy nad muzyką. Uważam to wręcz za moje zadanie, żeby nie wpadać w pułapkę profesjonalizmu.
Współtworzenie zespołu z bratem bliźniakiem to ułatwienie czy utrudnienie? Z jednej strony na pewno dobrze się znacie i ułatwia to komunikację, z drugiej, czy jest czas na to, żeby po prostu być braćmi, a nie zawsze zespołem?
- Faktycznie bywa to trudne, czasami muszę powstrzymywać George'a przed gadaniem o zespole, ale ostatecznie wiele na tym zyskujemy. Jestem dla George'a największym możliwym wsparciem, a on jest nim dla mnie. Dobrze się nam pracuje w takim układzie. Wymyślamy różne rzeczy od najmłodszych lat. To, czym zajmujemy się teraz nie różni się aż tak bardzo od bawieniem się zabawkami przed laty. Oszczędzamy też w ten sposób wiele czasu, bo kiedy pracujesz z kimś, kogo aż tak dobrze nie znasz, trzeba ostrożnie dobierać słowa. Jak coś ci nie pasuje, to mówisz: "To dobry pomysł, ale może spróbowalibyśmy czegoś innego" i tym podobne. Niby nic, ale to zajmuje sporo czasu, a kiedy jesteśmy tylko we dwóch, mówimy do siebie w bardzo bezpośredni sposób. George potrafi być brutalny. Czasami w ogóle nic nie mówi, kiedy coś dla niego gram albo mówi tylko tyle, żebym zagrał to jeszcze raz. Tak funkcjonujemy w tym zespole, na dobre i na złe.