Red Hot Chili Peppers "Return of the Dream Canteen": Co za dużo, to niezdrowo

Red Hoci wierzą w Johna Frusciante. Nie tylko pozbyli się dla niego poprzedniego gitarzysty, ale także wydali w tym roku już 36 piosenek z ok. 50 nagranych podczas jednej sesji. "Unlimited Love" z kwietnia był albumem dość bezpiecznym, ale nie brakowało mu solidności i chętnie do niego wracam. W przypadku "Return of the Dream Canteen", na którym Papryczki próbują eksperymentować, muszę stwierdzić, że co za dużo to niezdrowo.

Okładka płyty "Return of the Dream Canteen" grupy Red Hot Chili Peppers
Okładka płyty "Return of the Dream Canteen" grupy Red Hot Chili Peppersmateriały promocyjne

Po wydaniu "Unlimited Love" Frusciante zapewniał, że najlepszy materiał zostawili na kolejny krążek. Po pierwszy, genialnym singlu, pt. "Tippa My Tongue" i zapewnieniu, że "Funky Monks are on the run", niektórzy fani dali się nabrać na powrót do brzmienia z "Blood Sugar Sex Magik". No i trzeba przyznać, że funkowe fragmenty "ROTDC" brzmią bezbłędnie - "Fake as Fu@k" napędzane dodatkowo dęciakami to miód na uszy. A ta końcówka! Majstersztyk. Leniwie pulsujące "Peace and Love" i "Bella" (zwłaszcza ten drugi!), pokazują, że panowie wciąż mają w sobie to coś. Ale Kiedis i spółka bardzo chcą pokazać, że potrafią eksperymentować, a tu już wychodzi różnie, a czasem nawet kuriozalnie.

Wybaczcie, ale syntetyczne "My Cigarette" brzmi jak żart. Nie wiem, czy w Kalifornii znają nasze trójmiejskie Kury, ale z tą solówką na saksie, to chłopaki bardziej przypominają "Jesienną Deprechę", niż Red Hot Chili Peppers. "In the Snow" brzmi jak niedokończony szkic, które w połowie usypia. Do tego stopnia, że w studiu usnął nawet chyba Chad Smith, bo nie gra w tej piosence ani jednego dźwięku, a zamiast niego użyto najprostszego loopa z automatu perkusyjnego. Przez cały 6-minutowy utwór. Ach, mamy jeszcze Anthony’ego, wjeżdżającego w środku kawałka ze spoken word!

W "Reach Out" muzycy grają kontrastami i refren brzmi naprawdę mocarnie, ale co z tego, skoro zwrotki przypominają melodyjkę jak z dziecięcej bajki o rycerzach, smoku i księżniczce, a te zmiany tempa robią się po prostu nudne. Początek "Roulette" zapowiada świetny numer, ale moje zainteresowanie opada na nijakim refrenie, w dodatku za bardzo podobnym do "Bastards of Light" z płyty poprzedniej. "Eddie" bardzo fajnie płynie, ale brzmi jakby ktoś w generatorze AI wpisał: "Hej, zrób mi numer w stylu Red Hot Chili Peppers z 2002 roku" i po 5 minutach dostał właśnie ten kawałek. Sami autorzy nawet z tego żartują w kilkusekundowym intro łudząco podobnym do wstępu z "By The Way" i ten żart akurat bardzo cenię - mam nadzieję, że zabawią się w zmylanie fanów w czasie koncertów. Na plus fenomenalne solo Johna, który pod tym względem na całej płycie nie zawodzi. W ogóle wciąż słychać chemię pomiędzy muzykami, nawet w tych mniej trafionych utworach. Flea potrafi trzymać puls, a jednocześnie brykać sobie pomiędzy bębnami Chada Smitha, który im starszy, tym mam wrażenie lepszy. Za to dla zespołu wielkie brawa.

Red Hot Chili Peppers - Eddie (Official Audio)

Żeby nie było, że tylko się czepiam, niektóre odejścia od funku wychodzą na plus. Totalnie kupuje psychodeliczny vibe i beachboysowe wokale w "Shoot Me Your Smile". Absolutnie jestem też za takimi numerami jak nieco cięższy, a przy tym bardzo chwytliwy "Bag of Grins" (te arpeggia na syntezatorze - takie synthy pasują do Waszej muzyki, panie Frusciante!). O dziwo podoba mi się delikatne, oparte na klawiszach i syntezatorach "La La La La La La La La" (tytuł kopiowałem, bo bałem się, że napiszę o jedno "La" za mało lub za dużo), chociaż marzyłby mi się tu Frusciante na głównym wokalu. Bluesrockowe, niemal hendrixowskie "Carry Me Home" to z kolei prawdziwa bomba. Jak nie chcecie być już funky, to zdecydowanie idźcie w tę stronę! Co za brzmienie!

Red Hoci zawsze mieli problem z krytycznym podejściem do swoich piosenek i często wydawali długie albumy, które można było odchudzić o przynajmniej 2-3 kawałki. Najlepszymi przykładami niech będą "Stadium Arcadium" (28 utworów na 2 płytach CD!) czy "I'm With You" po wydaniu którego, zespół wypuścił jeszcze 17 niewykorzystanych utworów z tej samej sesji nagraniowej w formie 7-calowych singli. Niektórzy członkowie zespołu zastanawiali się później, czemu część z nich nie znalazło się na regularnym albumie, a znalazło się wśród nich kilka perełek. O ile tegoroczne "Unlimited Love" zostało świetnie skompilowane i nawet słabsze utwory nie przeszkadzają podczas odsłuchu płyty w całości, tak w przypadku "Return of the Dream Canteen" ciężko mi jest dojechać do końca bez skipowania.

Ogromnie żałuję, że nie powstał tylko jeden, zawierający 12-15 kawałków z tej sesji album. Nie wiem, czy Peppersi chcieli się pochwalić ile potrafią, czy chodziło o to, żeby fanów skasować podwójnie, ale mogliśmy dostać jeden, ocierający się nawet arcydzieło album, a dostaliśmy 2 rozwleczone średniaki (jeden trochę lepszy, drugi trochę słabszy). Szkoda.

Red Hot Chili Peppers "Return of the Dream Canteen", Warner

6/10

Fragment koncertu Red Hot Chili Peppers na Open'er Festival 2016Interia.tv
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas