Red Hot Chili Peppers "Unlimited Love": Strollowali nas [RECENZJA]
Ignacy Puśledzki
Historii nie da się oszukać. Kiedy do studia nagrań razem z Red Hot Chili Peppers wchodzi ze swoim Stratocasterem i w flanelowej koszuli John Frusciante, dzieją się największe cuda. Kiedy w 2020 roku zobaczyłem na Instagramie zespołu post o powrocie legendarnego gitarzysty, pomyślałem: "Włamali się im na konto". Ale proszę, po 10 latach (nie pierwszej przecież) rozłąki, Fru faktycznie wraca. Czy odnowił oblicze redhotowej ziemi? Tej ziemi?
Po dwóch próbach zredefiniowania brzmienia zespołu i 10 latach grania wspólnie z Joshem Klinghofferem, grupa dość szybko i niezbyt taktownie podziękowała mu za współpracę, gdy tylko okazało się, że ich najpopularniejszy gitarzysta znowu chciałby wrócić do wspólnego grania. W swoim klasycznym składzie muzycy weszli do studia z szalonym zapałem i nagrali ponoć ponad 50 piosenek.
Na "Unlimited Love" usłyszycie 17 z nich. Trzeba szczerze przyznać: pierwsze opublikowane kawałki nie zapowiadały dzieła wybitnego. O ile bezpieczne "Black Summer" i "Poster Child" są w porządku (pierwszy przypomina prostotę i surowość płyty "Californication", a drugi to przyjemnie pulsujący funk, kierujący w stronę nagranego z Dave'em Navarro numeru "Walkabout"), o tyle nijakie "Not The One" brzmiało jak marny odrzut z ery "By The Way". Na szczęście okazało się, że albo wytwórnia ma kiepskich marketingowców, albo Anthony Kiedis i spółka zwyczajnie nas strollowali. Na płycie usłyszycie kawałki dużo lepsze, niż te wybrane na single.
"Kiedy zebraliśmy się razem, żeby zacząć pisać materiał, zaczęliśmy od grania starych piosenek takich ludzi jak Johnny 'Guitar' Watson, The Kinks, The New York Dolls, Richard Barrett i innych. Stopniowo zaczęliśmy wprowadzać nowe pomysły i zamieniać improwizacje w piosenki, a po kilku miesiącach graliśmy już tylko nowe rzeczy" - relacjonował proces twórczy John Frusciante.
Faktycznie, album jest bardzo zróżnicowany. Mamy tu klasycznych Red Hotów z rapowanymi zwrotkami i nośnymi refrenami, jak w "Here Ever After", czy "One Way Traffic", w których gitara i chórki Fru natychmiast przypomną wam, za co pokochaliście ten zespół. "Aquantic Mouth Dance" brzmi, jakby grupa wróciła do wizji z płyty "Freaky Styley" i przełożyła ją na swój dzisiejszy język. Te dęciaki to mistrzostwo świata! W "These Are The Ways" muzycy zwodzą słuchaczy spokojnymi zwrotkami, żeby przyłożyć mocnym środkiem, jakby zapomnieli ile mają lat.
Mało? W outrze do "White Braids & Pillow Chair" dostajemy klasycznego surf-rocka. Nowością jest też "The Heavy Wing", w którym kojące, nowofalowe zwrotki Kiedisa ustępują potężnemu refrenowi, podczas którego serca fanów solowej kariery Johna Frusciante zabiją mocniej. Jakby na wyciszenie, ostatnim na płycie jest akustyczny utwór "Tangelo", nawiązujący do zamykającej "Californication", ogniskowej ballady "Road Trippin’".
Zaskakuje wokalna forma Anthony'ego - gość bawi się głosem, a z taką werwą nie rapował od dawna. Posłuchajcie jak inaczej podchodzi do każdej zwrotki w "Here Ever After". Oby tylko formę utrzymał na koncertach, bo jak wiemy, bywa z tym różnie. Bas Flea jak zwykle niezawodny, tu mocno wyeksponowany w miksie. Balzary wciąż wymyśla wspaniałe linie basowe i ani myśli trzymać się ich sztywno podczas nagrań - improwizacja zawsze była w muzyce tego zespołu najważniejsza.
Partii gitar na "Unlimited Love", Frusciante nie natrzaskał tylu, co na "Stadium Arcadium", to samo dotyczy chórków. W obu przypadkach jest oszczędniej, przez co dodaje piosenkom klasycznego paprykowego sznytu. Po jednej nutce można rozpoznać, że to on. Cały zespół trzyma w ryzach Chad Smith, raz utrzymując funkowy groove, innym razem daje się ponieść rockowej energii, by kiedy trzeba, wycofać się całkiem do tyłu.
17 utworów to aż 73 minuty materiału. Oczywiście nie brakuje tu słabszych momentów, takich jak wspomniane wcześniej nieszczęsne "Not The One", "Whatcu Thinkin’", czy balladowa "Veronica", w której Peppersi upchnęli w zasadzie dwie inne piosenki. Fajnie, że kombinują, ale przejście ze zwrotki do refrenu mocno zgrzyta. Niepotrzebna wydaje się też partia syntezatora w "Bastards of Light", a "It's Only Natural" ratuje leniwa solówka na gitarze. Ktoś jednak wykonał tytaniczną pracę podczas układania kolejności piosenek, ponieważ albumu w całości słucha się o dziwo bardzo dobrze i żadnego numeru nie chce się przełączać.
Kiedy 60-latkowie po przejściach nagrywają swój 12. album, nie ma co oczekiwać cudów. Ameryki raczej nie odkryją. Na "Unlimited Love", Red Hoci nie odkrywają zupełnie nic, oddają się za to temu, co potrafią i kochają najbardziej - wspólnym graniu piosenek. I to procentuje. Chemia między zespołem, a Johnem Frusciante jest tak wyczuwalna, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż panowie nagrali właśnie swój najlepszy album od czasów "Stadium Arcadium". Oby za kilka lat gitarzysta znowu nie opuścił grupy. Mam wrażenie, że przed nimi jeszcze lepsze płyty.
Red Hot Chili Peppers "Unlimited Love", Warner
7/10