Recenzja Taconafide "Soma 0,5 mg": Nie tędy droga
Taco Hemingway i Quebonafide to dwie najgorętsze ksywy w polskim rapie. Pod względem marketingowym ich wspólny album był wręcz skazany na sukces. Niestety, po przesłuchaniu krążka do końca (mrug, mrug) trudno mówić o sukcesie artystycznym.
Nie da się ukryć - ostatnie lata w polskim rapie należą do Taco Hemingwaya i Quebonafide. Ten pierwszy rozpoczął jako anglojęzyczny raper, by zupełnie niespodziewanie przebić się polskojęzycznym albumem "Trójkąt warszawski", w którym ujawnił swój niezwykle rozwinięty zmysł obserwacyjny. Następnie zaś utwierdził swoją pozycję naczelnego socjologa własnego pokolenia "Umową o dzieło". Droga, jaką przeszedł Quebonafide była o wiele bardziej wyboista, ale nie mniej imponująca. Nagrywając w dość tradycyjnym w brzmieniu duecie Yochimu, jednocześnie udzielał się w bitwach freestyle’owych, udowadniając, że nie każdy raper parający się wolnym stylem nie radzi sobie w studiu. Przełomy? "Eklektyka", "Płyta roku" i gościnny udział na "Utopii" Pawbeatsa. Wraz z wydaniem solowej "Ezoteryki" Quebo ujawnił się jako raper z ukształtowanym, zaskakująco nowoczesnym i wypracowanym stylem, któremu to artyście brakowało tylko ręki zewnętrznego producenta wykonawczego.
Czasy największych sukcesów komercyjnych Taco i Quebo zbiegły się jednak ze słabszą formą. Autor "Umowy o dzieło" zaczął popadać w egocentryzm i monotematyczność, a koncepty zaczęły się rozłazić w szwach, czego szczytem był skrajnie przyjmowany "Szprycer" z minionego roku. Z kolei nagrana przez drugiego z raperów "Egzotyka", będąca reportażem z różnych zakątków świata, była projektem tyleż ambitnym, co cierpiącym na syndrom "przebodźcowania". Rozmach przełożył się na chaotyczność, wypaliła tylko część konceptów, a Quebo zdarzało się wchodzić w rejony patosu, które poruszały co najwyżej osoby wzruszające się przy występach półnagich akrobatów w "Mam talent".
A jednak pomysł wspólnego krążka Quebo i Taco intrygował. Zresztą singlowe "Tamagotchi" stanowiło naprawdę ciekawy zwiastun krążka. Na pierwszy plan wychodzi tu przestrzenny bit czerpiący garściami z mrocznej pulsacji berlińskiego techno. Raperzy wchodzą na podkład z odpowiednią energią, a wymiany wersów w trzeciej zwrotce są wręcz fenomenalne. Jasne, zęby zgrzytają, kiedy nagle wyskakuje nam z głośników "w życiu przecież chodzi o to, żeby głównie żyć", a tytułowy koncept dość szybko odchodzi od bycia fundamentem numeru. Trudno jednak oskarżyć tutaj raperów o brak formy i jakiekolwiek pójście na kompromisy, aby przypodobać się odbiorcom. No, właśnie. Tutaj.
Żeby nie było: progres Taco Hemingwaya pod względem warsztatu rapera jest ewidentny i jakiekolwiek wątpliwości na ten temat zahaczają o ignorancję. Już gościnny udział na płycie Otsochodzi pokazywał, że dopiero po nagraniu "Szprycera" artysta w końcu odnalazł się w nowoczesnej stylistyce - teraz pokazuje, że czuje się w niej pewnie. Nie wierzycie? Rzućcie uchem na "Ekodiesel", "Giro d'Italia", gdzie Fifi ma okazję pochwalić się, jak opanował triplet flow i bezpardonowo przyspiesza nawijkę, nie tracąc przy tym pewności siebie ("PIN"!). Tak to powinno brzmieć!
Ponarzekać nie można też na bity. Rumak w "Intrze" częstuje minimalistycznym bitem napędzanym kwadratowym, płynnie pitchowanym basem z zaskakująco dynamicznymi bębnami. Tą jedną produkcją naczelny beatmaker Taco Hemingwaya skutecznie rehabilituje się po słabszej formie na "Szprycerze". "Metallica 808" Zeppy Zepa to z kolei bardzo zgrabne wykorzystanie lekko przyspieszonych sampli z legendy thrash metalu: od budujących napięcie dęciaków, które w oryginale zostały wykorzystane zaledwie w intrze "The Unforgiven", a w utworze Taconafide stanowią integralny składnik kompozycji, po zgrabne pocięcie gitar z "Fade to Black" i przestawienie ich w melodię o zupełnie innym wydźwięku emocjonalnym. Hej, to zupełnie inaczej niż Michał Graczyk i 2K z "Kryptowalutami"! Ale abstrahując od (jak najbardziej słusznych) zarzutów o plagiat, ten duet podpisuje się tu pod naprawdę przebojowymi produkcjami: bujająca dancehallowo "Visa" z kwaśnym syntezatorem dobrze koresponduje z lekkim "Wiem" (ten flet!). Zgrzytać można jedynie na nazbyt sentymentalne "Sectumsempra".
Nie zawiódł Duit, rzucając w "Nożu" ciężką, wręcz industrialną propozycję wyciąganą przez zbasowany lead. Z kolei Pham w "Mleko i miód" rozpoczyna chillująco, by koniec końców przywoływać echa brainfeederowych klimatów pokroju debiutu Tokimonsty - od "piłowatych", futurystycznych syntezatorów po głębokie rozplanowanie całej kompozycji w przestrzeni, a nawet charakterystyczną synkopę w perkusji. Zdecydowanie trzeba pochwalić Taconafide za dobry dobór podkładów pod swój rap.
Skoro bity grają, to co jest nie tak? Cóż, o wady albumu należy winić samych gospodarzy. No i tu mamy rzecz niespodziewaną, bo to Quebo okazuje się słabszą połową duetu. Chociaż niejednokrotnie udowodnił, że posiada imponujący warsztat, nadal brakuje tu osoby, która utrzyma go w ryzach. Cieszy, że opanował swój charakterystyczny głos i może z nim robić co chce, wszak musiał dojrzeć do tego kilka płyt, ale wciąż potrzebny jest ktoś, kto pokaże, w którym momencie należy przystopować z próbami dokręcenia emocji w wersach modulacjami głosu, by nie odrzucać egzaltacją.
Płaczliwa maniera w "Art-B" miała być przejmująca, ale wypada karykaturalnie. Nie lepiej wyszło to ciśnieniowanie w "PIN". Nieustanne modyfikacje głosu Quebo mają wprowadzać różnorodność, ale ostatecznie stają się męczące - szczególnie gdy raper zaczyna skrzeczeć na końcu wersów, podnosić głos czy przeciągać wersy albo dygotać. A w takim "8 kobiet" słychać przecież, że posiada zdolność całkiem swobodnego wydobycia melodii z nawijki - wszystko pod warunkiem, że przestanie szarżować, bo w tym momencie ma się wrażenie, że właściciel QueQuality bierze udział w jakichś wyścigach na udziwnianie własnych zwrotek na siłę. Nie tędy droga.
Niestety, to właśnie Quebo odpowiada za te najbardziej pretensjonalne linijki na albumie. Wers o "wpuszczaniu światła do jaskiń" z "Intra" daje dość jasne rozeznanie, ale "Trudno topić smutki jak się nauczyłem pływać/Tak rozbita, bo zrobiłaś sobie w moim sercu biwak" ma wyjątkowe szanse szaleć po stronach z cytatami dla zagubionych w życiu nastolatek. I to raczej nie tych z podciętymi nadgarstkami.
Czuć, że Kuba przeżywa rozpad wieloletniego związku, gdyż wersy o tym zajmują w zasadzie połowę krążka, lecz patos, jakim potrafi karmić słuchacza za bardzo wpada w nieznośność "Muzyki emocjonalnej" Pezeta. A to nie jest dobre porównanie. Szkoda, bo można z tego było powyciągać z tego więcej refleksji i bardziej podskórnie przeżywanych emocji, które ostatecznie trafią do słuchacza z opóźnieniem, ale i dwa razy większą siłą. A tu, ostatecznie, dostaliśmy od właściciela QueQuality prawdopodobnie najsłabsze jego zwrotki od czasów "Eklektyki".
Jasne, zdarzają się dobre wersy pokroju cytowanego już wielokrotnie w dniu premiery "Zanim założyłem label tak jak Wojtek, Prosto/To pod łóżkiem miałem CKM-a z Wojciechowską" albo zaskakujące gry słowne w stylu "Moja głowa paruje jak Tinder" albo "Pusty materac mam jak Airbnb". Tylko co z tego, skoro potrafi także zepsuć nawet nawiązanie do "Boskiej komedii" rzucając nieznośnym "Mogliśmy razem iść przez piekło, razem przez czyściec/Razem przez każdy raj, więc powiedz mi, co we mnie pękło", co ujawnia tylko zadatki na zostanie tekściarzem polskich gwiazd radiowego popu spod znaku galarety.
Taco na szczęście szarżuje o wiele mniej, ale nie brakuje u niego wpadek. Jego próby wokalne w "Wiem" - szczególnie zaś refren - to prawdopodobnie najbardziej kiczowate momenty całego krążka, przywołujące wspomnienia dominacji pewnej trzyliterowej wytwórni sprzed półtorej dekady, którą oskarżano o rozwodnienie polskiego rapu.
"Visa" zresztą potwierdza, że w kwestii implementacji melodii Taco nie czuje się tak naturalnie jak jego partner z grupy. Ta swoboda dalej zresztą jest problemem. Owszem, pochwaliłem wcześniej Hemingwaya za triplety i przyspieszenia, ale kiedy już raper zaczyna trapowo sylabizować, wypada kwadratowo, jakby nie do końca umiał naturalnie powstrzymać się przed natychmiastowym dokończeniem słów.
Autor "Szprycera" w dalszym ciągu potrafi rzucić wers o niespodziewanym ciągu skojarzeń ("Oni mnie męczą jak upał/nigdy nie wrócą do trendu jak żupan"; "Żadne radio/Skreślam Eskę jakbym robił dolce") albo imponować umiejętnością składania wielokrotnych rymów. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że im dalej w las, tym więcej wypełniaczy serwuje nam Taco i gdzieś ta jego błyskotliwość zwyczajnie ucieka. A może to po prostu wina monotematyczności krążka?
Bo chociaż słyszymy na początku "Taco na fejmie Quebo, Que na renomie Taco/Spece od sentymentów, trochę tu groszy zgarną/Śpiewać jak w "Candy" będą i zwiększą swój portfel, brawo!/Ty tak twierdzisz, ja bym chciał coś przekazać dzieciakom", to w gruncie rzeczy tego mitycznego przekazu jest tu niewiele. Tematy można policzyć na palcach jednej ręki: duma z posiadania pieniędzy, przygniatający ciężar sławy i posiadania pieniędzy oraz samotność i potrzeba miłości. Żeby było ciekawiej: na piętnaście kawałków tylko w dwóch nie można odnotować żadnego nawiązania do statusu majątkowego gospodarzy albumu. Niby "jakie życie, taki rap", a jednak deklaratywność "Intra" nijak ma się do tego, co następuje w kwestii treści.
Ale żeby nie kończyć aż tak negatywnie: warto pochwalić artystów za spójność, bo bardzo płynne przejście z "8 kobiet" na "Tamagotchi" albo z "Art-B" na "Ekodiesel" to jedna z tych rzeczy, które potrafią nieźle budować klimat, nawet jeżeli sam koncept płyty rozmywa się dość szybko. Na dodatek trudno nie podzielić opinii autorów "Somy", że zwrotka Taco w "Giro d'Italia" to jedna z najlepszych rzeczy, które wyszły spod jego ręki - nie dość, że flow gra mu tu idealnie, to jeszcze posiada tu tę niepowtarzalną pewność siebie przechodzącą w arogancję, która to cechuje prawdziwych mistrzów ceremonii. Więcej takich momentów!
A, i żebym nie zapomniał - do zamówień w przedsprzedaży dodawana była EP-ka "0,25 mg" zawierająca sześć utworów bonusowych oraz sześć remiksów z podstawki "Somy 0,5 mg", których różnica opiera się na wprowadzeniu do nich gościnnych zwrotek. Nie da się nie traktować tego materiału jako integralnej części albumu, wszak to tutaj dopiero dostajemy "Outro". I równie trudno zrozumieć, dlaczego "Moje demony uciekły na urlop" z doskonałą, przejmującą i emocjonalną zwrotką Białasa ("Nigdy nie chciałem sprzedać duszy/A diabeł się tylko uśmiechnął/Niestety, ale przetarg ruszył") nie trafiły na główny krążek. Podobnie jak "C3PO", w którym Taco kończy zwrotkę słowami "Czasem czuję się królewsko jakbym grał u Zizou/Czasem, że ktoś inny we mnie siedzi jak w R2-D2" i aż widać oczyma wyobraźni jak rzuca mikrofon na podłogę.
Inni niż Białas goście nie zaskakują specjalnie. KęKę pojawia się na tyle krótko, że nie jest w stanie się nawet porządnie rozkręcić. Paluch urozmaica "Ekodiesel", ale oprócz "Waga nie rośnie, choć latamy grubo" niewiele zostaje w głowie na dłużej. Histeryczność Bedoesa budzi obawy, że genialny "Gustaw" był wyjątkiem wśród jego ostatnich numerów. Kaz Bałagane w "Wiem" zupełnie gubi lekkość i nieprzewidywalność swojej leksyki. Dawid Podsiadło w refrenie "Tamagotchi" wydaje się zupełnie od czapy (poważnie - gdy wykonywali go sami raperzy, prezentował się kilkukrotnie lepiej), a jego zwrotka bardzo budzi dynamikę utworu.
I co? I straszne rozczarowanie. Nikt nie oczekuje od gospodarzy, by wrócili do swoich starych styli, bo to raczej niemożliwe. Ale za dużo tu momentów mdłych, fillerów, niepotrzebnego przekombinowania oraz rzucania wielkich i górnolotnych wersów, za którymi ukrywa się niewiele treści, a - przede wszystkim - kiepska dyspozycja Quebo. A przecież nawet jeżeli ten album już sprzedał się doskonale, to czy istnieje ktoś, kto wątpi, że Fifiego i Kubę stać na o wiele, wiele więcej pod kątem artystycznym? No, właśnie - nie sądzę.
Taconafide, "Soma 0,5 mg", Taco Corp
4/10