Reklama

Recenzja Taco Hemingway "Marmur": Na co ci to, Taco?

Najbardziej hołubiony wokalista rapopodobny w Polsce już nie daje nam świeżości. Nie dość, że łapie się go teraz za słowa, a nie kawałki, a koncept rozłazi mu się w szwach, to radość tworzenia zostawił w hotelowym depozycie. Ale momenty są!

Najbardziej hołubiony wokalista rapopodobny w Polsce już nie daje nam świeżości. Nie dość, że łapie się go teraz za słowa, a nie kawałki, a koncept rozłazi mu się w szwach, to radość tworzenia zostawił w hotelowym depozycie. Ale momenty są!
Taco Hemingway'owi przydałby się taki hotel "Marmur" z prawdziwego zdarzenia /

Nowy album Taco zaczyna się w momencie, gdy raper (podmiot liryczny?) dociera pociągiem do Trójmiasta i trafia do tajemniczego hotelu "Marmur", gdzie personel - i, jak się okazuje, nie tylko on - już na niego czeka. Niby to nic nowego, motyw osoby, która trafia w ekscentryczne otoczenie i w miejsce, gdzie czas płynie inaczej, to chociażby "Czarodziejska góra" Tomasza Manna, a męki twórcze zablokowanego gościa w dziwnym hotelowym pokoju pokazali bracia Coen w "Bartonie Finku" i każdy popkulturowo obyty przykładów zaraz namnoży. Ale jest to ciekawy punkt wyjścia. Zwłaszcza dla kogoś operującego słowem i skojarzeniami tak dobrze jak "Fifi".

Reklama

I początek rzeczywiście jest intrygujący - świetny "Żyrandol" pokazuje, że z portretowaniem społeczności alegorycznego hotelu raper (narrator?) radzi sobie nie gorzej niż z warszawską hipsterią, a kapitalny śpiew Katarzyny Kowalczyk (z duetu "Coals") nie tylko świetnie podbija refren, domyka również bardzo stylowy numer niedzisiejszym, dziko magnetyzującym wokalem. Nie to, że mamy widoki na hiphopowy "Grand Budapest Hotel", ale wydaje się przynajmniej, że Taco Hemingway znalazł na siebie nowy pomysł, niezbędny po dosztukowanej do pierwszej epki  "Umowie o dzieło" i pustym "Wosku". Niestety koncept zaraz się potem rozłazi, a zszywanie go fastrygą odautorskich napomknięć i ledwie zarysowanych postaci nie jest w stanie zamaskować faktu, że zostaliśmy poczęstowani kolejnymi numerami o kobietach czy następną rymowaną biografią.

Oczywiście słowne tiki-Tako robi jeszcze wrażenie, ale rapera (zagadywacza bitu?) słucha się już nie dla kawałków, a dla sprytnych linijek takich jak: " Pali niebieskie LM'y no i cudze mosty" czy "Jak wyrzutek, chcę być trochę Big, trochę Andre". Przestaje być ciekawą postacią, wciąż nie ma ciekawego stylu nawijania, bo to, że tu umie incydentalnie przeciągnąć, a tam się okazjonalnie rozterkotać (w pierwszej "Mgle" bądź "Tsunami Blond") niewiele tu zmienia.  Fajnie, że obecny wcześniej w tekstach festiwal logotypów ekskluzywnych marek zamienił na zameldowania w świecie muzyki i filmu. Że jeszcze lepiej rozumie rolę refrenu w kawałku ("Chcę mieć duży dom, pełen cudzych żon" albo "Długie włosy, długie rzęsy, długie nogi" - od tego nie sposób się uwolnić). Że wpadł na to, by ze swoich nagrań stworzyć uniwersum, nieustannie zahaczać o stare nagrania i wcześniej występujące postaci, bo nawet jeśli zakrawa to na bufonadę, to hip hop z egotyzmu odruchowo rozgrzesza. Ale "Marmur" jest po prostu nudny. Lepiej wyglądał pewno na papierze.  

Producent Rumak próbuje walczyć ze znużeniem słuchacza. Udaje mu się, gdy wprowadza ładne, proste melodie, ma swój pomysł na bas albo bębny załoskoczą mu tak frapująco jak w "Świecących prostokątach". Hitem, do którego wrócimy w podsumowaniach pod koniec roku, jest leciutki, umiejętnie grający na 2stepowych sentymentach "Świat jest WFem". Pod koniec "Marmuru" i tak pamiętam jednak monotonię, płaskiej "Krwawej Jesieni" na samplu, który nadałby się śmiało na kolejną część "Shook Ones"; wieśniackie electro w stylu późnego will.i.am’a w "Tsunami Blond". A przede wszystkim ciągnące się nieskończoność, wolne, cztero- bądź pięciominutowe utwory, w których nic się nie dzieje. Na leniwych, niespiesznych bitach naprawdę trzeba umieć nawijać, inaczej demaskują rapera (deklamatora?)

Największą przykrość sprawia "I to by było na tyle", gdzie wyeksploatowany koncept hotelu przechodzi w jeszcze bardziej wyeksploatowany koncept alter-ego, a autor łączy za słuchacza kropki jakby świadom, że ten nastawiał je tak, że właściwie nie sposób połączyć je zgrabnymi liniami. Po całej opowieści zostajemy z płytą, do której nie chce się wracać, jakby nagraną, bo już trzeba było, zanim pięć minut zainteresowania nie minie, a nie dlatego, że była ochota, radość tworzenia i wszystko się kleiło. Taco Hemingway'owi przydałby się taki hotel "Marmur" z prawdziwego zdarzenia, który nie będzie tylko pretekstową figurą stylistyczną, a życiową przygodą, odmuli go, natchnie, pozbawi wątpliwości. Bo ten marmur to raczej płyta lastriko. Aż kusi postawić chryzantemy.

Taco Hemigway "Marmur", Asfalt Records

5/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Taco Hemingway
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy