Quebonafide "Egzotyka": Recenzja płyty. Czy to hiphopowy bitnik, czy artystyczne rozczarowanie?

Jak wypadło jedno z najbardziej spektakularnych przedsięwzięć w polskim hip hopie? Jeżeli chcesz kolorowego rapu na urozmaiconych patentach, ryzykuj podróż z Quebo. Ale jeśli chcesz świata, to raczej włącz Discovery, kup "Forum", a najlepiej rusz się samemu.

Okładka płyty Quebonafide "Egzotyka"
Okładka płyty Quebonafide "Egzotyka" 

"Odwiedziłem mnóstwo pięknych miejsc i tyle samo obskurnych, ale wcale nie mniej inspirujących przybytków w których przez ostatnie niespełna dwa lata napisałem tę płytę. Odwiedziliśmy sześć kontynentów i przebyliśmy setki tysięcy kilometrów razem z zaufaną świtą żeby sfinalizować ten projekt. Poznając przy tym mnóstwo ciekawych osób i ucząc się siebie na nowo" - pisał u siebie na profilu Quebonafide, raper sukcesu, który zdążył już posmakować platyny i przekonać się co znaczy "nastoletni psychofan". Płyta nazywa się "Egzotyka" i wywołuje bardzo mieszane uczucia. Idea jest niezwykle atrakcyjna i wymagająca. Quebo musiał sprawdzić się jako logistyk, a przede wszystkim mieć otwartą głowę i awanturniczą duszę. To zawsze jest w cenie.

Quebonafide "Egzotyka": Podróż dookoła świata, czy artystyczna porażka?

Gdybym miał znaleźć wizytówkę płyty, postawiłbym na 'Changę' z RPA. To utwór eksplorujący temat wolności, z dobrze wyważonym poziomem egzotyki, podkreślonej świetnie pasującym udziałem lokalnego artysty i podkładem FORXST-a (zapętlony fragment wokalu rozbrzmiewający "pod spodem" przez cały numer buduje klimat).

Drugim kandydatem jest tajlandzkie "Oh my Buddha" - niepoważnie poważne, podklubowane jak bezwstydne trendy każą, z czytelną, reportażową nawijką i wyzierającą co rusz chęcią intensywnego przeżywania życia. To nie jest służbowy raport trepa w sandałach, który grzecznie odhacza kolejne punkty programu. To szalone miejsce przefiltrowane przez szalony umysł tak, że odwołuje się do wszystkich zmysłów. Taki rap 5D. Nie dowiesz się wiele, ale może paradoksalnie zrozumiesz i odczujesz.

Dobrze wypada, "C'est La Vie", oczywiście made in France, bo kipi ironią, kpi z tego, o czym traktuje (modowego glamouru), będąc utworem straceńczym i nonszalanckim, które to połączenie zawsze wypala. Poza tym to rapowe "przebudzenie mocy", dobrze zbasowany, trapowy, odhumanizowany "banger" Wrotasa na którym śpiewny, szybki, chaotyczny flow Que dobrze się sprawdza. Dla równowagi mamy boombapowy, klasycznie hiphopowy, amerykański numer z Krs One'em.

"To nie jest hip hop"?

To jeden z najlepszych inside jokes w branży - kiedyś rodzimy raper ze starej gwardii, zaprawiony nie tylko w bojach, wtargnął Quebonafide na scenę w czasie koncertu, by wyjaśnić mu, że to, co słyszy, "to nie jest hip hop". No to dostajemy odpowiedź prosto z ojczyzny gatunku i z gościem, który bywa pierwszym skojarzeniem jeśli chodzi o hiphopowy etos. A zarazem zabawę na poziomie meta, bo przypominamy sobie obraz "To nie jest fajka" Rene Magritta, Davida Bowiego mówiącego "To nie jest rock'n'roll" i tak dalej. Szerokie pole do nadinterpretacji.

Gorzej, że bardzo wiele numerów nie wypaliło i jak jakaś mądra głowa chciała tu widzieć hiphopowego bitnika, to dostanie w niepotrzebnie rozpalony łeb albumem hasłowym i trywialnym. Niektóre utwory wypadają kuriozalnie, gdy raper stara się przemawiać w imieniu społeczności, którą poznał jako turysta, ubierając swoje teledyski w barwne obrazy i opowiadając o trudnych sytuacjach życiowych. Irytuje nagromadzenie egzotycznych atrybutów, językowa Cepelia.

Jak Japonia - to Shinkansen, karate i emoji. Jak Maroko - kif, Sahara, fatamorgana i "Casablanca". Australia? Kangury, didgeridoo i Aborygeni. Indie? Gandhi i paan. Gdy raper nawija wam o Polsce, to chcecie słuchać o bigosie, wódce, wierzbach, Chopinie i Małyszu? Głaskać stereotypy to można w domu, w fotelu, z otwartym przewodnikiem Lonely Planet. I tak czasem to brzmi.

Do tego płyta rozłazi się, gdy kawałki zahaczają się w lokalizacji na siłę albo nie zahaczają w ogóle - autobiograficzny, retrospektywny "Madagaskar" mógłby powstać gdziekolwiek, suchy jak pięty Cejrowskiego (zgrany greps, ale w tym kontekście musiałem) "Szejk" z całą "januszową" ironią również. Pomijając styl utworów takich jak 'Zorza' czy 'Między słowami', gdzie emocjonalna ekspresja Que może wydawać się przesadzona, oraz empatyczny 'Quebahombre' (który doczekał się nawet parodii 'Sebahombre') - największą porażką okazuje się "Arabska noc", w której zamiast lokalnych gości, nie wiadomo po co, meldują się Solar i Wac Toja. To już nie jest Lonely Planet, a raczej wycieczka last minute, która nie oddaje autentycznego doświadczenia kulturowego. I "wszystko się jara jak Zachodnia Sahara".

Niełatwo jest krytykować "Egzotykę", bo pasja autora jest niekłamana i przyznaję, że się słuchaczowi z czasem udziela, a weryfikacja na poziomie wyświetleń już nastąpiła. Z drugiej strony, nie wiem, co Quebonafide, jeden z rapowego gabinetu osobliwości (patrz ReTo, Bonson i reszta rodem z castingu do hiphopowej wersji "Suicide Squadu") musiałby zrobić, żeby młody odbiorca się odkochał, skoro znane marki jednym tchem wymienia, dotarł do miejsc, do których większość nigdy nie dotrze, jest żarliwy niczym Kurski na stadionie Legii i jeszcze elokwencja wycieka mu co rusz z każdej dziurki po igle tatuażysty - chyba tylko płytę z Pihem na bitach Metro.

Ten pomysł mógłby się sprawdzić w innej formule - słuchowiska z field recordingami, kpiarskiego serialu w stylu "Idiot Abroad" Ricky'ego Gervaisa, interaktywnego vloga podróżniczego, komiksu w stylu dziennika Craiga Thompsona.  W obecnej formie jest artystycznym rozczarowaniem na miarę "Równonocy" Donatana - podobnie jak tamta płyta pali kapitalny pomysł i pokazuje, że planowana z ogromnym rozmachem superprodukcja traci na tym, co od środków nie zależy, na tym jak jest błaha i chaotyczna. Jakby się nie mogła zdecydować, czy jest "tylko hiphopem", zabawką szukającej siebie - choćby na końcu świata - młodzieży, czy "aż hiphopem", globalnym, niezależnym medium do mówienia o sprawach ważnym tym niesłuchającym zwykle nikogo.

Szczerze mówiąc dalej wziął mnie Tymon z Roszją w "Biurze podróży" i Afront we "Wuajaż", choć jeździli tylko palcami po mapie; Eldo swoimi "podróżami Guliwera" na "Chi" bardziej przekonał, że "Świat smakuje przyprawiony na ostro / kiedy bez skrępowania chwytasz go tak mocno", zaś Proceente wydeptujący uliczki stolicy Czech w "Pradze" jest dla mnie o wiele bardziej autentyczny niż Quebonafide prześlizgujący się przez świat.

Quebonafide "Egzotyka", wyd. QueQuality

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas