Reklama

Recenzja Taco Hemingway "Umowa o dzieło": Rzemieślnik na śmieciówce

Ubiegłoroczny "Trójkąt warszawski" sprawił, że Taco Hemingway stał się postacią rozpoznawalną nie tylko przez fanów hip hopu. Raper poczuł wiatr w skrzydłach i postanowił poczęstować słuchaczy nową porcją muzyki. Szkoda tylko, że "Umowa o dzieło" smakuje jak odgrzewany kotlet - wciąż dobry, ale jednak już nie taki świeży.

Ubiegłoroczny "Trójkąt warszawski" sprawił, że Taco Hemingway stał się postacią rozpoznawalną nie tylko przez fanów hip hopu. Raper poczuł wiatr w skrzydłach i postanowił poczęstować słuchaczy nową porcją muzyki. Szkoda tylko, że "Umowa o dzieło" smakuje jak odgrzewany kotlet - wciąż dobry, ale jednak już nie taki świeży.
Taco Hemingway to facet, którego mijasz codziennie na ulicy, gdy pędzi do pracy i którego pijaną twarz widzisz na mieście w piątkowy wieczór /

Aby uzyskać odpowiedni rozgłos wokół siebie, Filip Szcześniak musiał zrezygnować z rapowania po angielsku, zmienić pseudonim (na zbyt podobny do amerykańskiego rapera Nacho Picasso, aby móc uznać to za przypadek), aż w końcu nagrać konceptualny "Trójkąt warszawski" - historię trojga bohaterów, próbujących odnaleźć się w wielkomiejskim życiu nocnym. Opłacało się: ryzyko przełożyło się nie tylko na szybkie zapełnianie stron na forach internetowych, ale także na zaproszenia do ogólnopolskich stacji radiowych i wielkie festiwale plenerowe. I to pomimo kilku wyraźnych wad albumu, wszak flow działało zdecydowanie lepiej na anglojęzycznych nagraniach, a sama opowieść pozbawiona była wyrazistego, a przez to satysfakcjonującego zakończenia. Całość jednak elektryzowała na tyle, że rzesze fanów z niecierpliwością wyczekiwały kolejnej pozycji Taco Hemingwaya. Po przesłuchaniu "Umowy o dzieło" łatwo zrozumieć, dlaczego odbiorcy rapera mają prawo czuć się teraz rozczarowani.

Reklama

Bo Taco poszedł trochę na łatwiznę. Fakt, teraz trzyma się bitu o wiele przyjemniej, poprawił technikę przeplatania rymów, przez co te siane są jeszcze gęściej niż na "Trójkącie warszawskim", a na dodatek wada wymowy nie zajmuje już tak uwagi słuchacza. Do tego Szcześniak to rzadki przykład rapera, który nie sili się na przekładanie akcentów w przypadku, gdy te niekoniecznie zgadzają się w dwóch, rymujących się ze sobą wyrazach. Rezygnacja z fabularnej otoczki, obecnej na poprzednim albumie Hemingwaya, uwypukla jednak sporo wad Taco. A nade wszystko monotematyczność.

To dalej ten sam obraz Warszawy, w której dwudziestolatkowie zatrudnieni na "śmieciówkach" przepuszczają zarobione pieniądze, upijając się co weekend w klubach i robiąc zdjęcia na Instagrama swoim iPhonem. Owszem, pod tym względem "Trójkąt warszawski" był niczym upragniony łyk wody po wieloletnim kacu, spowodowanym "Skandalem" czy "Chlebem powszednim". Szczególnie, że tego typu postrzeganie jest zdecydowanie bliższe współczesnemu odbiorcy hiphopowemu, a podobieństwa tematyczne między utworami łatwo można było usprawiedliwić fabularyzacją. Tylko "Umowa...", niepodparta żadnym konceptem, buduje wrażenie, że Taco brakuje nowych pomysłów. Nawet "Białkoholicy", zapatrzeni w zdrowie i siłownię, trzymają "hantel w dłoni, potem mają kielon tam". "A mówiłem ci" brzmi jak zaginiony utwór z poprzedniej produkcji, a w "+4822" pojawiają się nawet nawiązania do rozpoczynających poprzednią produkcję "Szlugów i kalafiorów" czy motyw spisywania przez policję, znany z "Mięsa".

A jednak "6 zer", chociaż zahacza o podobne tematy, brzmi świeżo, a porównanie "Wyrastają guzy niby Karkonosze" zapada w pamięć na wyjątkowo długo. "A mówiłem ci", mimo wtórności, intryguje i wciąga, a udźwignięcie tego niby-topornego bitu z "Awizo" budzi podziw. Chemia między Taco a produkującym niemal wszystkie utwory Rumakiem jest wzorowa - podkłady początkowo wydają się proste, dość klasyczne, jednak rozplanowanie przestrzeni jest na piątkę. Posłuchajcie zresztą jak w "A mówiłem ci" w pewnym momencie Rumak zgrabnie umieszcza sampel wokalny z "Wszystko jedno" z "Trójkątu warszawskiego" - takie szczegóły budują klimat i świadczą o sporej klasie. Ale nawet jeśli melodie działają to z brzmieniem bębnów bywa już różnie - werble wybrzmiewają zwykle zaskakująco bezsilnie, a perkusja z "Białkoholików", choć najbardziej żywa z całej "Umowy...", pozbawiona jest zupełnie mocy.

Może się czepiam, bo mimo wszystko albumu słucha się przyjemnie. Taco Hemingway zaskakuje przede wszystkim normalnością i autentycznością - to facet, którego mijasz codziennie na ulicy, gdy pędzi do pracy i którego pijaną twarz widzisz na mieście w piątkowy wieczór. Problem w tym, że po kontakcie z nieźle prowadzoną historią z "Trójkąta warszawskiego", "Umowa o dzieło" brzmi jakby nagrywana była w pośpiechu. Taco zaserwował zwykłe rzemiosło, a stać go przecież na zdecydowanie więcej.

Taco Hemingway "Umowa o dzieło", wyd. własne

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Taco Hemingway | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy