Recenzja Taco Hemingway "Wosk": Kariera zawisła na Wosku
Taco Hemingway przyznaje, że chciałby zostać nową Nosowską. Najpierw mógłby zostać nowym, lepszym Taco, bo potencjał to jedno, ale jeszcze wypadałoby go w pełni wykorzystać. A tu każde kolejne wydawnictwo lepiej brzmi i... gorzej się słucha.
Taco należy się szacunek za kilka rzeczy. Bolączką wydaje się bowiem sytuacja, w której raperzy idą w autocenzurę, obniżają sobie poprzeczkę tak, by odbiorcy mogli ją przeskoczyć. Dodatkowo ulegają pokusie by mówić to, co ludzie chcą usłyszeć, jakby realizowali zamówienie. Tymczasem Hemingway bywa wymagający, domaga się koncentracji. Padają na "Wosku" wersy o tym, że zależy mu na eksplorowaniu nowych terytoriów i nie będzie odcinać kuponów. I że nie musi podkreślać swojej szczerości, bo po prostu jest sobą. Wierność wobec siebie idzie w parze z mnóstwem dylematów. Ktoś tu jest w przełomowym momencie życia, a do tego raczy mieć wątpliwość. Cenne.
Do tego Hemingway umie wyciągać wnioski. Bity (Rumak, Borucci) z brzmieniem podrasowanym przez Eproma, pełniejszym i bardziej mięsistym, są wreszcie wartością samą w sobie, nie szkicami. W wersach mniej efekciarstwa, twórca zachował też powściągliwość w przerzucaniu się nazwami marek, ulatuje wrażenie rapu rodem z agencji reklamowej. Konkret i detal w rapie zawsze w cenie, ale te iPhone'y, Nike Roche, Porsche, Grolsche, Visy, Versace kłuły w uszy, gdyż mimo wszystko mamy inną mentalność niż amerykańscy hiphopowcy. Teraz biały dym z Marlboro wydaje się raczej elementem scenografii, niż product placementem. Dobrym pomysłem kompozycyjnym z pewnością są powracające motywy - rozkołysane biodra, kubek wina. To spina minialbum.
"Wosk" udał się jednak zaledwie połowicznie. Wyróżnić należy "515" z refrenem, który niesie jak mało który w tym roku, dobrze to jest wymyślone i zrealizowane. "BXL" wprowadza wyjątkowy klimat, a nawijka koresponduje z podkładem pod względem emocjonalnym tak, że nie wyobrażam sobie tego kawałka w remiksie, bez tego strzępka dęciaka, zamkniętej w dźwiękach niepewności. Wersy "Chciałbym mieć naiwną wiarę jak Wenger / I pokładać swą nadzieję w byle Dannym Welbecku / Kiedyś po Brukseli jeździłem metrem / aż rozległy się te strzały w Maelbeeku" nie tylko zdradzają inteligencje piszącego, ale również poruszają.
Głównym problemem Taco nieodmiennie jest deficyt flow, brak odpowiedniej płynności gadki, umiejętności pojechania razem z bitem, nie równolegle do niego czy z nim gdzieś w tle. Tu trzeba oddać sprawiedliwość, że artysta stara się czasem coś urozmaicić - tu przeciągnie, tam przyspieszy i przełamie, ale zabiegi te mają charakter incydentalny i brzmią nienaturalnie. Dancehallowy przeplot w "Wietrze" pokazuje jak niewiele drażniąco nieelastyczny wokalista jest w stanie na bicie zrobić. Refren już zupełnie kładzie numer.
Dostajemy EP-kę, która trwając zaledwie 27 minut, męczy jednostajnym trajkotaniem gospodarza i po wyłapaniu smaczków z tekstów - a nie ma ich tutaj nie wiadomo ile - nie daje zbyt wielu powodów, żeby do "Wosku" wracać. Duży progres w kwestii produkcji nie wystarczy, irytuje maniera, zmęczenie branżą i wyrachowanie u chłopaka będącego było nie było na początku kariery (ile by autoironii w "Kołach" nie było, ton jest nieprzyjemnie knajacki, a pobrzmiewa i w "Wosku", i w "Szczerze") i ta dojmująca zwyczajność w miejsce bystrzaka nad bystrzaki, który być może się popisywał, ale dostarczał mnóstwo fragmentów do cytowania.
Jeżeli Hemingway zdecyduje się na "długograja" powinien zadbać o więcej świeższych patentów, bo takie uczepienie się sformułowania i powtarzanie go w każdej linijce jak we wspominanym już "Szczerze", to motyw ogrywany dziesiątki razy, zwykle zresztą lepiej. Przydałyby się też ciekawsze inspiracje, gdyż w innym wypadku przebrnięcie przez album może się okazać dla słuchaczy wyzwaniem. Póki co zbrojny w czytelny pomysł, zróżnicowany narracyjnie, przedstawiający historię "Trójkąt Warszawski" pozostaje najciekawszą pozycją w skromnej dyskografii twórcy.
Taco Hemingway "Wosk", Taco Corp
5/10