Radzimir Dębski (JIMEK): "Zawsze staram się robić takie rzeczy, aby być dumny, skąd jestem” [WYWIAD]

Damian Westfal

emptyLike
Lubię to
Lubię to
like
0
Super
relevant
0
Hahaha
haha
0
Szok
shock
0
Smutny
sad
0
Zły
angry
0
Udostępnij

Czerpie zarówno z kultury wysokiej, jak i z muzycznych subkultur i gatunków, które z symfonicznym graniem spotykają się rzadko. To pod jego batutą i przy dźwiękach Orkiestry i Chóru Teatru Wielkiego - Opery Narodowej Polska przejęła półroczną prezydencję w Unii Europejskiej. Chwilę później do streamingu trafiło widowisko "JIMEK Subklasyka", czyli zapis koncertu w łódzkiej Atlas Arenie, podczas którego artysta wykonał swoje najważniejsze utwory. JIMEK w towarzystwie symfoników i wyjątkowych gości wiosną zagra jeszcze trzy koncerty.

Radzimir Dębski (JIMEK) pracuje nad nowym projektem
Radzimir Dębski (JIMEK) pracuje nad nowym projektemBeata ZawrzelReporter

Damian Westfal, Interia: Oglądając koncert, ale też próby, dostrzegam, że chyba lubi pan chaos, pracę w chaosie. Chyba że jest to tylko taki pozorny chaos..?

Radzimir Dębski (JIMEK): - To coś, z czym albo nie walczę, albo właśnie walczę - czyli coś, co jest pewnie nieodłącznym elementem. To wszystko może się często kojarzyć z nieuporządkowaniem albo mnogością wydarzeń. Myślę też, że chaos można nadinterpretować jako coś tylko i wyłącznie złego, ale chaos też można nazwać czymś, co jest kreatywne i co jest eksplozją, mnogością.

I co też może być kojarzone z mitologią. Mamy tam przecież Chaosa właśnie - mitycznego Stwórcę, ojca Gai (Ziemia) i Uranosa (Niebo).

- Tak jest! Więc ja się nie odwracam od chaosu, bardzo go lubię, a jednocześnie widzę też co jest z nim nie tak i nad czym trzeba panować. Jeżeli to jest mnogość pomysłów, kreatywność, to jest to nieodzowny element i w pewnym momencie po prostu zamiast z tym walczyć - przytuliłem go i okazało się, że można to oswoić i że to może działać na naszą korzyść. Jeżeli blokuje nas małość pomysłów, to ten chaos może być zbawienny, bo nagle możemy naprawdę się rozwinąć i zakwitnąć. To jest cenne.

Zawsze z tym mi się kojarzył profesjonalizm, czyli że jak piszesz jedną piosenkę, jeden utwór, jedną godzinę muzyki czy jeden film, czy jakiekolwiek jedno zadanie, to robisz to dziesięciokrotnie razy więcej. Przykładowo, żeby napisać jedną dobrą piosenkę, piszesz ich dziesięć. To wtedy rzeczywiście można nazwać chaosem, bo w pewnym momencie jest tej muzyki pięć, sześć godzin, a trzeba wybrać na przykład godzinkę. To może się kojarzyć z chaosem, a z drugiej strony z bogactwem i piękną tragedią wyboru i selekcją, która potem znowu daje szansę na jakiś porządek. Uważam, że sztuka to styk porządku z chaosem, czyli ten zbieg okoliczności.

Ja bym to wszystko jeszcze zebrał i ubrał w jedno określenie - człowiek orkiestra. Jest Pan takim człowiekiem?

- Na pewno to jest nadużywane sformułowanie, ale też ciekawe, że rzeczywiście istnieje w moim życiu. Przez cały czas zmieniałem instrumenty, bo mnie wydalali z różnych klas muzycznych, więc grałem na wszystkim, ale na niczym nigdy nie pozwoliłem sobie dojść do poziomu wirtuoza. Prowadziłem więc muzycznie koczowniczy tryb życia. Być może brak określonej drogi za młodu może otwierać większą ilość dróg w dojrzałości. Co parę lat miałem inne zainteresowania: komputer, miks, produkcja elektroniczna, orkiestracja tradycyjna, muzyka pop, muzyka klasyczna… Nie wiem, czy to jest ciągle człowiek orkiestra, ale za młodu powinniśmy próbować wszystkich tych prac, czyli całej sfery zawodów wokół tego zawodu, który nas interesuje, żeby się okazało, że wykonamy go trochę inaczej, po swojemu.

Nie lubi pan chyba gotowych scenariuszy?

- Ciężko jest w tym odnaleźć szczerość.

A każdy pana koncert jest inny.

- Ale to też jest chyba nauka czy eksperymentowanie, żeby za każdym razem spróbować jakiegoś nowego połączenia, który może odkryć nową myśl, a ta okaże się cenna, przydatna.

Jesteśmy na prapremierze filmu z koncertu "Subklasyka". Jest pan dumny z tego dzieła?

- Zrobiliśmy jeden taki właśnie koncert, nagraliśmy go i teraz ze względu na to, jak bardzo on się będzie podobał, to tylko i wyłącznie wtedy to powstaje dalej. Jak się ma kluczyki do Formuły 1, to się nią jeździ, aż wygonią. To jest szansa i nie można z tego nie skorzystać. Oczywiście wiąże się to czasem z trudami, na przykład te koncerty są bardzo nierentowne, bardzo drogie w wyprodukowaniu, stąd ogromna trudność w ich organizacji, stąd trzeba trochę pokombinować, żeby to się w ogóle mogło wydarzyć. I dzisiaj sobie tu siedzimy, jesteśmy przed seansem i możemy rozmawiać o tym. Z punktu widzenia inwestorów i całego tego biznesu, czyli tego, co daje mi szansę zrobienia czegoś - jeżeli to jakoś na siebie zapracuje, to ja dostaję szansę zrobienia tego więcej, a głosem są oczywiście ludzie. Mogę przygotować najciekawszy koncert świata, ale jeżeli ludzie za tym nie pójdą, to nie zrobimy tego więcej. Tak naprawdę to ja tylko jadę na tej fali, której nie robię. Mogę jedynie na nią popatrzeć.

Osobiście patrzę na ten koncert jak na jakiś benefis, podsumowanie ostatnich dziesięciu lat. Nie wiem, czy to jest wtedy już zakończenie, czy to jest dopiero nowy początek. Nie mnie oceniać, jak długo to będzie trwało. Na każdej imprezie jest taki moment, w którym trzeba wyjść. Bo potem jest tylko gorzej. I żeby zachować tę piękną energię, trzeba to właśnie wyczuć i nie da się tego przewidzieć. A najfajniejsze imprezy to te, na które nie chcieliśmy w ogóle iść i nie wiedzieliśmy, że się wydarzą. Wydaje mi się, że jak planujemy za dużo, to efektem tego są oczekiwania, a oczekiwania stoją zaraz obok rozczarowania.

Pana filozofia życia od razu przypomina mi, że nie warto chyba mieć przyzwyczajeń do muzyki, prawda?

- Taki czas się chyba skończył, albo ta epoka się teraz kończy. To jest na pewno epoka otwarcia tego wszystkiego, co kiedyś było z jakiegoś powodu zaszufladkowane. Bo być może w ogóle hip-hop już też tym był, być może już jazz tym był. Przecież wcześniej była piosenka śpiewana i poezja, a więc nawet rapowanie już jest jakiegoś rodzaju miksem czegoś, a jednocześnie jest czymś nowym. Teraz albo wrzucamy to wszystko muzykologicznie do jednego worka, albo tak naprawdę musimy dojść do przemiału wszystkich tych starszych rzeczy, żeby wynaleźć znowu jakieś nowe połączenia, jakiś nowy "pierwiastek chemiczny", którego jeszcze nie było. To mi się wydaje po prostu taką gówniarską potrzebą i teraz pytanie, czy jeszcze ciągle będę miał w sobie tę gówniarską energię, żeby to robić dalej. To już takie filozoficzne pytanie do mnie: czy to, co miałem do zaoferowania przez te wszystkie lata, czy dalej jeszcze będę miał tę chęć, potrzebę i czy będę umiał to zaoferować.

Co czytelnicy Interii znajdą w tym filmie dokumentującym koncert w Łodzi?

- To był trzygodzinny koncert z wieloma gośćmi, którzy byli niespodzianką. To, co się znajduje do obejrzenia, to jest instrumentalna część tego koncertu, czyli w zasadzie tylko jakaś połowa tego koncertu, być może większa część. To też na pewno jest innego rodzaju doświadczenie niż na żywca. Zupełnie inna energia jest w pomieszczeniu, kiedy mamy do czynienia z instrumentalną muzyką, w zasadzie zupełnie inny proces myślowy w głowie, inne skojarzenia, inne przeżycie dla słuchacza. To, co zostało poczynione, to święto i też ogromny ukłon dla naszego partnera i hosta streamingowego, że w ogóle chcieli symfoniczny, instrumentalny koncert mieć na swojej platformie, że się nie zmartwili tym, aby to udźwignąć. To jest wielkie.

Ruszacie z tym dalej w Polskę.

- Trzy koncerty, trzy areny, póki co. Zapraszam w kwietniu i w maju do Wrocławia, Trójmiasta oraz Szczecina.

Chciałbym się odnieść jeszcze do styczniowego koncertu - wyjątkowego, niecodziennego. Zagrał pan na gali otwarcia polskiej prezydencji w Unii Europejskiej.

- Zdradzę więcej. Jest jeden wspólny element między tym koncertem galowym a moją trasą, czyli fragmenty muzyczne, które są i tu, i tam, czyli na przykład "Crux". To są moje przemytnicze rzeczy, które staram się wtrynić, żeby było coś i dla poważnych słuchaczy, i dla “niepoważnych”.

Takie wydarzenie, jak polska prezydencja w UE, ma miejsce raz na około 14 lat. Czuje pan swój ważny udział w tym?

- Traktuję to jako reprezentacja mojego kraju, jako bycie sportowcem w reprezentacji, olimpijczykiem. Myślę, że to jest piękne. Myślę, że to może jest nad wyraz, ale zawsze staram się robić takie rzeczy, aby być dumny, skąd jestem. Podczas gali właśnie to zrobiłem, odnosząc się w chociaż symboliczny sposób do moich ulubionych polskich kompozytorów w historii. Być może nie byłbym kompozytorem, gdybym jako dziecko nie natknął się na Szymanowskiego. Być może Grażyna Bacewicz jest najwybitniejszą kobietą-kompozytorem w historii ludzkości i każdy powinien o tym trąbić codziennie. Z kolei spotkania z muzyką Krzysztofa Pendereckiego nie mogłem się doczekać. Mieliśmy mieć trasę w hołdzie Pendereckiemu, przed covidem. Niestety się nie udało, więc to też była taka niezałatwiona sprawa, a mogłem to zrealizować przy okazji koncertu polskiej prezydencji. Lutosławski to też nazwisko, które przewijało się przez całe moje studia, Górecki tak samo. Chopin - nie da się od tego uciec. A więc z jednej strony próbujemy coś dodać temu światu, a z drugiej strony wszystko już było i ciężko by było nie zauważyć tych niesamowitych, pięknych rzeczy, które były przed nami. Młody twórca, wydaje mi się, powinien odrobić w ten sposób lekcje z tego, co było wartościowe przed nim, ukłonić się tym, których się mija po drodze, dopiero potem można iść dalej i robić swoje.

Takie zamiłowanie, tę zajawkę, to nakręcanie się - to się wynosi z domu?

- Albo z muzeum (śmiech). Sztuka jest jakiegoś rodzaju szpanem, nawet jeżeli jest introwertyczna albo jeśli jest terapią. Czasami robimy to właśnie dla siebie, żeby się uleczyć, albo jak uda nam się jeszcze przy okazji kogoś uleczyć, to też super.

Pamięta pan pierwszy moment, kiedy po raz pierwszy poczuł to? Muzykę. Kiedyś pan wspomniał, że to pewnie była jakaś walka z systemem, ale moim zdaniem trzeba wiedzieć, jak walczyć, jakimi narzędziami. Czy pana bronią może być na przykład batuta?

- U mnie to było to, że w szkole muzycznej nie do końca się wpisywałem w to, co było wymagane i rzeczywiście robienie hip-hopowych bitów na komputerze było moim buntem. Jak zrezygnowałem ze szkoły muzycznej, wydawało mi się, że nie będę już nigdy muzykiem. W międzyczasie nie wiedziałem sam, kiedy zrobiłem tysiąc bitów na komputerze, czyli jakoś kompletnie przepadłem w tym. To nagle też ukonstytuowało inny gatunek, którego wtedy nikt nie słuchał, przynajmniej w moim otoczeniu. To wtedy mi dawało możliwość ustanowienia własnej tożsamości. Dopiero wtedy wróciłem do szkoły i nauczyłem się tego wszystkiego, co chciałem umieć jako profesjonalista. Ale ta droga wcale nie była taka ewidentna. Myślę, że gdyby nie miłość do hip-hopu, to prawdopodobnie nie byłbym muzykiem.

Czy słucha pan dalej Beyoncé? Pamiętam akcję z 2012 roku.

- Byłem ostatnio znowu na koncercie na Stadionie Narodowym. Byłem też w Los Angeles na koncertach parę razy. No nie umiem jej obiektywnie oceniać. Niech oceniają ją obiektywnie inni, ja jej oceniać obiektywnie nie będę.

Może w takim razie do tej "Subklasyki" dołączy jeszcze muzyka country?

- To by było ciekawe, naprawdę.

Po Beyoncé też nikt się tego nie spodziewał, a po JIMKU?

- Ale ona jest z Teksasu, więc to są te geny, mogła to zrobić. Miała do tego prawo. I dlatego ja robię szczeciński hip-hop (śmiech).

emptyLike
Lubię to
Lubię to
like
0
Super
relevant
0
Hahaha
haha
0
Szok
shock
0
Smutny
sad
0
Zły
angry
0
Udostępnij
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Przejdź na