Nelly Furtado „7”: O 7 lat za późno [RECENZJA]
Nelly Furtado wraca po siedmiu latach nieobecności, aby zaserwować rzecz na tyle dobrą, aby zaspokoić potrzeby fanów. Niestety, również na tyle nieciekawą w czasach popu zdominowanego przez Taylor Swift, Sabrinę Carpenter czy Billie Eilish, że trudno nie oprzeć się wrażeniu, iż znacznie spóźnioną.
Kiedy Nelly Furtado zniknęła wam z radarów? Mam wrażenie, że znacznej części słuchaczy stosunkowo dawno. Zresztą od jej ostatniego albumu, „The Rider”, minęło 7 lat. W czasach serwisów streamingowych to naprawdę wieczność. Niestety, Nelly trafiła również na czasy, w których aby naprawdę zbójować świat popu, słuchaczom należy się coś więcej ponad poprawnie zrealizowane utwory. „7” to krążek, którego głównym ciężarem jest poprawność tak ogromna, że aż brak jej wyrazistości na dzisiejsze standardy.
Bo to nie to, że nie ma tu utworów dobrych. Wcale się nie dziwię, że „Love Bites” zostało singlem, bo to bardzo hitowy utwór poszukujący swojej tożsamości gdzieś między EDM-em a Timbalandem z czasów „Shock Value” czy też… „Loose” Nelly Furtado. „Crown” to bardzo przyjemna partia przytłumionego w brzmieniu fortepianu, trapowa perkusja i bardzo dobrze rozpracowania partia wokalna Nelly Furtado. „Honesty” całkiem nieźle reprezentuje nurt neodisco, spopularyzowany dzięki „Future Nostalgii” Dua Lipy.
A jednak słuchając całości, mam wrażenie, że to krążek, który nieustannie chce być współczesny, ale utyka w przeszłości. Co rusz łapię się na tym, że poszczególne utwory są anachroniczne jak na aktualne standardy. Że taka trapowa perkusja jak w „Take Me Down” to na dzisiejsze standardy za mało, „Ready for Myself” nawiązuje do dyskotek lat 80., ale tak minimalistyczny aranż, opieranie całości utworu na bębnach, basie i ledwo przebijających się syntezatorach z tła w ogóle nie pozwalają się przebić w obliczu setek podobnych numerów. Że „Better than Ever” mogłoby poruszać, ale zabrakło odwagi, aby docisnąć emocje. Że „All Comes Back” w rękach Billie Eilish nabrałoby potrzebnej delikatności.
Zaliczyliśmy tu też rzecz niedopuszczalną. Słuchając „Floodgate”, które miało być prawdopodobnie jakąś wariacją na temat współczesnego indie popu, nie umiem się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z utworem nie dość, że nieskończonym, to jeszcze źle zmiksowanym. Bo trudno mi jakkolwiek wyjaśnić zastosowane tu zabiegi. To brzmi jak demówka nagrana na tanim sprzęcie, a nie pełnowartościowe dzieło.
Po tym, co słyszymy na „7” trudno uznać, że było na co specjalnie czekać siedem lat. To niestety jeden z tych krążków, który nie gryzie w uszy, jest dobrze zrealizowany, ale nie za bardzo będzie co wspominać. Może oceniłbym to lepiej, gdyby w międzyczasie od kiedy Nelly zaczęła pracować nad krążkiem, czyli od roku 2020 (!), nie wyszło kilka płyt, które nieco zmieniły obraz tego, jak współczesny pop może brzmieć. I że może być znacznie odważniejszy. Nie będzie nawet siódemki, przykro mi.
Nelly Furtado, „7”, Universal Music Polska
5/10