Yungblud w Warszawie: urodził się, by występować [RELACJA]
18 października na warszawskim Torwarze odbył się koncert, którego długo nie zapomnę. Powiedzieć, że Yungblud jest zwierzęciem scenicznym, to jak nic nie powiedzieć. Dostałam wszystko to, czego oczekiwałam - zachrypnięty głos, śpiewający hymny wyrzutków, gitarowe brzmienia w połączeniu z nieoczywistą orkiestrą symfoniczną, szaleńcze skoki i ochlapywanie publiczności procentami, wyznania miłości kierowane w stronę Polski, a nawet trochę ognia i konfetti. Żałujcie, jeśli was tam nie było.

Po Torwarze chodziły słuchy, że fani stali w kolejce na koncert Yungbluda już od poprzedniego dnia. Wielu z nich spędziło długie godziny na zimnie i w deszczu, aby zdobyć pierwszy rząd i móc uścisnąć dłoń swojego idola oraz zobaczyć z bliska wszystko to, co za chwile miało dziać się na scenie. W ogóle się im nie dziwię - dla takiego show warto było poświęcić wiele. Przed zamarznięciem z pewnością chroniły ich obowiązkowe różowe skarpetki, a po wejściu na halę o ich rozgrzanie zadbały supporty.
Przed koncertem głównej gwiazdy wieczoru na Torwarze wystąpiły jeszcze dwa zespoły, które rozbujały publiczność. Pierwszym z nich był Weathers - alternatywni rockmani prosto z USA. Muzycy wnieśli na scenę młodzieńczą energię w połączeniu z duchem lat 80. i 90. Widać było, że widzowie dopiero zajmują swoje miejsca na trybunach, a inni nadal stoją w kolejkach do toalet, lecz spora część fanów na płycie, ustawiona w rzędach już dawno temu, z ciekawością słuchała tego, co do zaprezentowania mieli artyści.
Drugim supportem była doskonale w Polsce znana i uwielbiana grupa Palaye Royale. Muzycy regularnie odwiedzają nasz kraj i doskonale wiedzieli, czego spodziewać się po polskiej publiczności (i vice versa). Przyznali nawet, że nasz rodzimy festiwal, Pol'And'Rock, na którym w tym roku mieli okazję zagrać, jest najlepszym muzycznym wydarzeniem na całym świecie! Na Torwarze zaprezentowali swoje największe przeboje, motywując fanów do skakania, klaskania, a nawet wspólnego śpiewania (nie ważne, że 80 procent osób nie znało żadnego z tekstów, zawsze jakieś "ooo" da się wyłapać). W pewnym momencie wokalistę grupy tak poniosła energia, że wbiegł na trybuny i śmiało piął się w górę, przeskakując kolejne rzędy krzesełek. W tłumie nie zabrakło też małego moshpitu.
Co działo się na koncercie Yungbluda w warszawskim Torwarze?
Po występie drugiego supportu na główną gwiazdę wieczoru widzowie musieli jeszcze trochę poczekać, ale gdy wreszcie oczom fanów ukazał się on, odziany w czarną skórę, z ciemnymi okularami i w towarzystwie rozbudowanego zespołu (powiększonego nawet o sekcję orkiestry symfonicznej), wiadomo było, że będzie to noc nie do zapomnienia. Yungblud wkroczył na scenę pewnym krokiem i w dokładnie taki sam sposób paradował po niej przez kolejne półtorej godziny.
Artysta przywitał fanów piosenką "Hello Heaven, Hello", pochodzącą z ostatniego albumu "IDOLS". Jeśli zastanawiacie się, czy można rozpocząć rockowy koncert od dziewięciominutowej, podniosłej ballady, to Yungblud udowodnił, że nawet trzeba! Kompozycja przesiąknięta emocjami, w której nie tylko gitary, ale też skrzypce, odgrywają niezwykle ważną rolę, a napięcie rośnie z każdą sekundą, aby wreszcie wybuchnąć, wprowadziła mnie w stan całkowitego odcięcia od rzeczywistości. Hipnotyzująca melodia sprawiła, że myślami byłam wyłącznie przy tym, co na scenie i zapomniałam o wszystkim, co poza nią. Tymi dziewięcioma wyjątkowymi minutami Blud nie tylko zaprosił mnie do swojego świata, ale już wtedy udowodnił, że jest panem i władcą tej sceny.
Jak przystało na spektakularne koncerty halowe, już w pierwszych minutach show nad głowami publiczności wystrzeliło konfetti. Chwilę później ze sceny zaczęły buchać ognie. Atmosfera na Torwarze rozgrzana została do czerwoności, a Yungblud zrzucił z siebie skórzaną kamizelkę, aby nic nie krępowało jego ruchów. Gdy nadeszła kolej na następne rockowe przeboje mógł skakać, wyginać się i biegać - muzyka rządziła artystą w pełni i robiła z nim, co tylko chciała.
Już podczas drugiej piosenki - "The Funeral" - brytyjski gwiazdor zaprezentował publiczności swoje nieco inne oblicze, sięgając po gitarę akustyczną. Później powrócił do podniosłych kompozycji rockandrollowych, wykonując "Idols Pt. I", na którego refrenie zachwyciłam się smyczkami. Orkiestra wreszcie miała okazję w pełni wybrzmieć i dopełniła typowe dla Yungbluda "gitarowe łojenie".
Na setliście znalazła się większość piosenek z "IDOLS" - "Lovesick Lullaby", "Fire" czy "Zombie" - ale też starsze hity, dzięki którym Yungblud dał o sobie usłyszeć szerszej publiczności - m.in. "fleabag", "Loner" oraz "Lowlife". Wybrzmiał także utwór nagrany niedawno w duecie z Aerosmith, "My Only Angel".
Yungblud przygotował także specjalną niespodziankę dla fanów z Polski. Zabrał ich w podróż do przeszłości przypominając swój debiutancki album i kawałek "21st Century Liability". Gdy fani usłyszeli pierwsze dźwięki utworu zaczęli piszczeć i skakać z radości. Wcześniej na trasie nie był on uwzględniany w repertuarze - wokalista przygotował dla nas specjalny prezent. Sam przyznał, że chciał w ten sposób docenić naszych rodaków za to, że wspierają jego twórczość od samego początku i są niezwykle oddani. "Nie graliśmy tego od dawna, ale wiem, że Polska jest ze mną od bardzo długiego czasu" - wyznał rockman ze sceny.
Yungblud zaśpiewał "Changes" na cześć legendarnego Ozzy'ego Osbourne'a
Jedną z najbardziej wyjątkowych chwil całego koncertu był tribute dla Ozzy'ego Osbourne'a - światowej legendy metalu, a prywatnie kolegi Yungbluda z branży. "Chciałbym zadedykować tę piosenkę mojemu przyjacielowi w niebie, Ozzy'emu. Tej nocy pokażemy, że jego dziedzictwo jest wciąż żywe" - krzyczał artysta w stronę tłumu, aby chwilę później jego zespół zaczął grać melodię do "Changes" z repertuaru Black Sabbath. Blud dał z siebie tysiąc procent, śpiewając z caym sercem utwór na cześć Osbourne'a. Widać było, że jest to dla niego niezwykle ważny wykon. Tuż po jego zakończeniu oklaskom i okrzykom nie było końca, co wywołało wzruszenie na twarzy artysty. "Rock and roll to miłość. Ozzy Osbourne to miłość" - podsumował swój występ brytyjski gwiazdor, łamiącym się głosem i ze łzami w oczach.
Podczas warszawskiego koncertu Yungbluda nie zabrakło polskich akcentów, którymi artysta udowodnił, że docenia nasz kraj i uwielbia do niego wracać. Nauczył się nawet kilku zwrotów po polsku, które nieustannie wykrzykiwał w stronę tłumu, aby zachęcić go do dalszej zabawy. "Ręce do góry!", "Kocham was, Warsaw", "Skaczcie" - usłyszeli fani z ust gwiazdora. W ramach wdzięczności za niepowtarzalną energię wziął od słuchaczy biało-czerwoną flagę, którą wymachiwał w rytm kolejnych przebojów.
Jedna z fanek trafiła na scenę! Yungblud świetnie bawił się na koncercie w Polsce
Tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie podczas koncertu Bluda była jego relacja z fanami. Artysta nieustannie nawiązywał kontakt z tłumem zgromadzonym pod sceną - nie tylko non stop wykrzykiwał coś do nich, lecz także schodził pod barierki, ściskając się z największymi szczęśliwcami. Podczas jednego z utworów nawet wzniósł się nad tłum, niesiony siłą ramion uczestników wydarzenia.
Podczas hitu "fleabag" znalazło się nawet miejsce na scenie dla jednej z fanek, która trzymała w górze specjalny plakat z prośbą o występ u boku Yungbluda. Dziewczyna z pewnością przygotowywała się do tego momentu całe swoje życie - wkroczyła na scenę pewnym krokiem, wzięła w ręce gitarę i perfekcyjnie zagrała całą melodię do znanego utworu. Na jej twarzy malowała się ogromna radość i wydawało się, że Blud ją podziela - doskonale bawił się u boku swojej nowej członkini zespołu, dopingując ją w tak ważnym debiucie.
Gdy energia na Torwarze sięgnęła już zenitu i niedługo sufit mógłby wylecieć w powietrze, Yungbludowi do zaprezentowania zostały dwie emocjonalne kompozycje - "Ghosts" oraz "Zombie". Utwory ponownie wprowadziły podniosły klimat i stworzyły perfekcyjną klamrę z piosenką otwierającą cały koncert. Fani ostatkami swoich sił i zachrypniętymi głosami dziękowali wokaliście za prawdziwą, rockandrollową zabawę. Blud aż położył się na podłodze, przygnieciony ogromem pisków i oklasków. W stronę kamery, która wyświetlała obraz na telebimach, słał całusy oraz serduszka, aby na pewno podziękować każdemu z fanów, nawet tym siedzącym nieco dalej, na trybunach.
Po tym koncercie mogę śmiało stwierdzić, że Yungblud urodził się, by występować. To, jak czuje się na scenie, jak się na niej porusza i daje porwać dźwiękom własnych utworów, jest definicją gwiazdy rock and rolla. Warszawski koncert był wręcz perfekcyjny - nie brakowało w nim rockowej energii, ale też wzruszeń oraz bliskich momentów z fanami. Niejeden muzyk powinien uczyć się od Bluda, jak traktować swoich wiernych słuchaczy. Usłyszałam energiczne przeboje sprzed lat, do których świetnie się klaskało i skakało, a także rozbudowane kompozycje i poruszające ballady, które Brytyjczyk stworzył już jako doroślejszy, bardziej świadomy artysta. Zobaczyłam Yungbluda w czarnej skórze - godnej prawdziwego rockmana - niesionego przez ręce widzów, tańczącego u boku jednej z fanek, a następnie wyrzucającego dziesiąty kubek z piciem w stronę tłumu czy wymachującego mikrofonem na kablu, jakby to było lasso. Czego więcej do szczęścia potrzeba?














