Znacie te zespoły? Wyglądałyby inaczej, gdyby ich muzycy nie zamienili się rolami

Nie zawsze pierwszy pomysł okazuje się najlepszy, przynajmniej w muzyce. Wielu wokalistów, perkusistów albo gitarzystów znanych zespołów zaczynało swoje kariery od zupełnie innej roli w grupie. Niektórzy tylko przypadkiem robią to, z czym kojarzy ich cały świat, ale nie brakuje też ludzi, którzy po latach, z różnych powodów, nagle zmienili miejsce na scenie.

Chris Cornell musiał zrezygnować z grania na perkusji
Chris Cornell musiał zrezygnować z grania na perkusjiTim MosenfelderGetty Images

Niektórzy mogą się nieźle zdziwić, ale Dave Grohl, który chwycił za gitarę w Foo Fighters, właściwie wrócił do korzeni. Muzyk nauczył się gry na gitarze już w dzieciństwie, zresztą sam, bo lekcje okropnie go nudziły. Grohl grywał ze swoją siostrą, potem w amatorskich zespołach punkowych. Dopiero w szkole średniej artysta zainteresował się perkusją, nauczył się na niej grać, oczywiście też sam, i zasiadł za zestawem w swojej kolejnej grupie. W końcu trafił na przesłuchanie do Nirvany i od razu dostał pracę, bo - jak stwierdził Krist Novoselic - "Po dwóch minutach wiedzieliśmy, że to właściwa osoba".

Swoją drogą, Kurt Cobain zaczynał swoją przygodę z muzyką właśnie od perkusji, więc historia tych dwóch muzyków nieźle się splotła. W każdym razie, po karierze w Nirvanie, Dave był na muzycznej scenie kojarzony już wyłącznie z bębnami i nikt nie spodziewał się go w innej roli. Po śmierci Cobaina muzyk miał propozycję dołączenia na stałe do ekipy Tom Petty and the Heartbreakers, wystąpił też kilka razy z grupą Pearl Jam, ale przede wszystkim, w ramach terapii, pisał swoje piosenki. W końcu zdecydował, że chce założyć własny zespół i odkrył nowe powołanie. W ten sposób Grohl odkurzył gitarę i stanął za mikrofonem. Oczywiście Dave pojawia się od czasu do czasu za perkusją, choćby w pobocznych projektach, ale chyba już nikt nie wyobraża sobie Foo Fighters bez jego wokalu.

Wokalista odchodzi? Nie ma problemu!

Roger Daltrey jest dzisiaj twarzą grupy The Who, ale jego rola w zespole była kiedyś zupełnie inna. Kiedy grupa nazywała się jeszcze The Detorus, Daltrey grał razem z Petem Townshendem na gitarze. Artysta swój pierwszy w życiu instrument zbudował zresztą sam, była to replika Stratocastera. Później ojciec przyszłego gwiazdora kupił mu prawdziwą, profesjonalną gitarę i chyba trochę tego pożałował, bo Roger na dobre wsiąkł w rockandrollowy świat i wyleciał ze szkoły za palenie papierosów.

W każdym razie w czasach The Detours Daltery trzymał się jeszcze z daleka od głównego mikrofonu, wokalistą zespołu był Colin Dawson. Roger pełnił jednak obowiązki lidera grupy i przykładał się do tej roli, bo trzymał wszystko żelazną ręką i nie znosił sprzeciwu. To właśnie muzyk zdecydował, że zespół nazwie się ostatecznie The Who. Kłótnie Rogera z Dawsonem sprawiły, że wokalista odszedł z grupy, a jego miejsce zajął naturalnie Daltrey. Od czasu do czasu artysta sięga oczywiście po gitarę, ale w The Who jest od lat przede wszystkim głosem.

Legendarna już dzisiaj grupa Soundgarden zaczynała jako trio. Może muzyków było tylko trzech, ale pracy tyle samo, ile w innych zespołach, więc trzeba było jakoś ją rozdzielić. Chris Cornell dostał w grupie podwójną rolę: grał na perkusji i śpiewał. Skąd ta perkusja? Artysta jako nastolatek wyleciał ze szkoły, zmagał się z depresją, nadużywał alkoholu i prawie nie wychodził z domu. Jak sam stwierdził - uratowała go muzyka.

Matka Cornella już wcześniej wysłała syna na lekcje gry na pianinie, a w czasie największego życiowego kryzysu kupiła mu perkusję. Ta okazała się dla Chrisa nie tylko wybawieniem, ale też przepustką do muzycznego świata. Przez pierwszy rok działalności Soundgarden artysta łączył w zespole dwie role. Koledzy stwierdzili jednak w pewnym momencie, że to za dużo pracy jak na jedną osobę, poza tym chcieli, żeby Chris rozwijał się wokalnie i miał więcej wolności podczas występów. Muzyk stanął więc już na stałe za mikrofonem, a bębny zamienił na gitarę.

"Nikt nie chce grać na basie"

"Wielka czwórka z Liverpoolu" zaczynała jako... pięcioosobowy zespół. Początkowo Paul McCartney grał w The Beatles na gitarze. Rolę basisty pełnił wtedy Stuart Sutcliffe. Pewnie słynna grupa przeszłaby do historii właśnie z takim podziałem zadań, gdyby nie to, że Stuart odszedł z zespołu w 1961 roku. Muzyk chciał kontynuować studia artystyczne w Niemczech, a jego odejście oznaczało, że ktoś musiał przejąć grę na basie.

Niektórzy twierdzili, że Paul sam się o to starał, ale muzyk skomentował te plotki wprost: "Nikt nie chce grać na basie. Albo nikt nie chciał w tamtych czasach". McCartney zamienił jednak obowiązek w coś, co zachwyciło później świat. Jego melodyjne linie basu stały się charakterystycznym elementem piosenek The Beatles, a leworęcznemu muzykowi nie przeszkodziło nawet to, że na początku używał instrumentu dla praworęcznych. W czasie swojej kariery - w The Beatles i nie tylko - Paul miał okazję popisać się jeszcze grą na innych instrumentach, na przykład na pianinie, poza tym oczywiście śpiewa, więc na scenie zdecydowanie się nie nudzi.

Metallica bez Jamesa Hetfielda za mikrofonem? Trudno to sobie wyobrazić, ale taki scenariusz prawie się ziścił, na dodatek był pomysłem samego Jamesa. Kiedy grupa powstawała, Hetfield po prostu grał na gitarze. Muzyk i perkusista Lars Ulrich bardzo chcieli zatrudnić w roli wokalisty swojego dobrego znajomego, Johna Busha. Pomysł jednak nie wypalił, przede wszystkim dlatego, że John nie bardzo chciał dołączyć do zespołu. Panowie nie mieli wielkiego wyboru, więc James zabrał się za śpiewanie i chyba wszyscy fani grupy Metallica do dzisiaj są mu za to wdzięczni. Czy Bush żałował swojej decyzji? W żadnym wypadku. Muzyk stwierdził po latach, że był zaszczycony propozycją, ale od początku w grupie powinna śpiewać tylko jedna osoba - właśnie Hetfield.

Szukali wszędzie, a nowy wokalista już był na miejscu

Wielkie korporacje mogłyby się uczyć od grupy Genesis, jak przeprowadza się udane wewnętrzne rekrutacje. Ale od oczątku: Phil Collins dołączył do zespołu dzięki ogłoszeniu w słynnym magazynie "Melody Maker". Muzyk dotarł na przesłuchanie za wcześnie, więc postanowił popływać w basenie przy domu, w którym odbywał się casting, przy okazji posłuchał swoich konkurentów. Nie wiadomo, czy to dało Philowi przewagę, ale wygrał przesłuchanie i dołączył do Genesis jako perkusista. Przez kilka lat wszystko układało się świetnie, grupa odnosiła sukcesy, sporo koncertowała, na czym Collinsowi bardzo zależało - i wydawało się, że nic nie może tego zepsuć.

W zespole zaczęło się jednak pojawiać coraz więcej spięć. Na pewno nie pomogło to, że muzyczny biznes uważał wokalistę Petera Gabriela za wizjonera i najważniejszą postać w grupie, a jego kolegów traktował tylko jako tło. Nic dziwnego, że pozostali muzycy byli wściekli. Ostatecznie Gabriel, który przy okazji był rozczarowany showbiznesem, opuścił Genesis w 1975 roku. Pozostali artyści zastanawiali się wtedy, co dalej. Phil zasugerował, żeby grupa kontynuowała działalność jako zespół instrumentalny, ale pomysł przepadł.

Muzycy zaczęli więc szukać nowego wokalisty. Kiedy idealny kandydat się nie zjawiał, Collins dostał zadanie: miał wejść do studia i spróbować zaśpiewać jeden z nowych utworów. Efekt był tak dobry, że Genesis mogli zakończyć poszukiwania. W ten sposób Phil, z osoby dotąd śpiewającej chórki, awansował na wokalistę zespołu, oczywiście cały czas był też perkusistą grupy.

Myles Kennedy, wokalista znany z Alter Bridge i współpracy ze Slashem, może się pochwalić jednym z najlepszych głosów na rockowej scenie. Niewiele jednak brakowało, żeby muzyk nie ujawnił światu tego talentu. Artysta w szkolnych latach uczył się gry na trąbce, a swoją karierę na scenie zaczął od gry na gitarze - i to nie byle jakiej gry. Muzyk był zachwycony stylem Jimmy’ego Page’a, więc starał się go kopiować, ale też przemycał coś swojego. Myles pracował z zespołami rockowymi oraz jazzowymi, uczył się teorii muzyki i cały czas ćwiczył różne techniki, żeby grać jak najlepiej.

Dzisiaj Kennedy pewnie sam szukałby wokalisty do swojego zespołu, gdyby nie to, że w pewnym momencie koledzy zaczęli go namawiać, żeby spróbował śpiewać. Artysta podszedł do zadania w swoim stylu, czyli bardzo przyłożył się do pracy, a efekty przyszły błyskawicznie. Mały bonus: kiedy Led Zeppelin rozważali powrót na scenę, a Robert Plant nie chciał brać udziału w reaktywacji, muzycy typowali na nowego wokalistę właśnie Mylesa. Kennedy zdradził po latach, że miał okazję przez chwilę pracować z legendarnymi artystami i w studiu i było to jedno z najlepszych doświadczeń w jego życiu.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas