Klawo "2 bobry i zachód słońca": Na tę muzykę nie wymyślono jeszcze nazwy [RECENZJA]
Do początku XIX wieku mierzono w gdańsku stopami, łokciami, sążniami i prętami. Dzisiaj można się domyślać, ile każde z nich mniej więcej wynosiło, ale trudno o precyzyjne wyliczenia przy użyciu tak archaicznych jednostek. A nawet gdyby ich dokonać, mało kto byłby w stanie pojąć, jakie długości faktycznie opisują. Z podobną sytuacją przyjdzie się zmierzyć każdemu, kto spróbuje dookreślić muzykę gdańskiego zespołu Klawo za pomocą jazzowej miary - da się, ale zamiast dokładnego opisu, wynikiem będzie zlepek niewiele mówiących parametrów.

Podobne trudności zwolennikom gatunkowego doprecyzowywania muzyki sprawia od nieco ponad dekady brytyjski jazz (za umowny punkt początkowy można uznać wydanie "Burn", debiutanckiego albumu Sons of Kemet) z jego tendencjami do czerpania z lokalnych odmian elektroniki sięgających od grime'u po UK garage (na przykład Yussef Kamaal), afrobeatu (Ezra Collective), tradycji arabskiej (Yazz Ahmed) i można by tę wyliczankę ciągnąć jeszcze długo. Zainicjował proces "defilharmonizacji" jazzu, przypominając, że nie tam jest jego miejsce i sprzeciwiając się snobizmowi oraz elitaryzmowi, które wypaczyły obraz tej muzyki.
Z Londynu rozniosło się po innych państwach. We Francji popularnością cieszy się tak zwany "jazz french touch" i takie projekty jak Emile Londonien albo Gin Tonic Orchstra, w Niemczech do miksu przyłączyły doświadczenia wyniesione z krautrocka, słyszalne na przykład u zespołów Sinularia i Zur Schönen Aussicht, a w Polsce najczęściej wymienia się w tym kontekście EABS i Błoto.
O Klawo można by pomyśleć, że również przynależy do tej obszernej kategorii, ale jej cechy szczególne w mniejszym stopniu dotyczą konkretnych środków stylistycznych, w większym intencji. Pod tym względem dominuje w zespole radość - emanująca nie tylko z każdego poszczególnego utworu, ale także z okładki i teledysków - co przesuwa skojarzenia w rewiry twórczości Domi & JD Becka, Thundercata albo duetu Knower. Znowu więc udaje się złapać trop, ale tylko na chwilę - urywa się, kiedy już prawie wiemy, jakie jest odpowiednie słowo na nazwanie tego, co dobiega z głośników. A dobiega wiele.
"Ballhead" z jednej strony zaczyna się jak zapowiedź kolejnej odsłony serii "Polish Funk" kolektywu Soul Service, a z drugiej nikt w Polsce w latach 70. podobnie nie grał. Jest w tym sporo werwy, jest głośne wezwanie do tańca i jest przede wszystkim wyjątkowa finezja kompozytorska. Z początku zostajemy zanurzeni po same uszy w funkowej estetyce sprzed lat, ale dalej perkusyjny, niemal osamotniony beat odgrywany przez Jakuba Krzanowskiego staje na czele zmiany kierunku, zasygnalizowanej tak wyraźnie, jak tylko to możliwe, bo całkowitym wyciszeniem. Po pauzie Karol Tchórz odgrywa solo na trąbce bez silenia się na techniczne popisy, głęboko osadzone w szerszym kontekście muzycznym, chwilę później ustępując miejsca syntezatorowi Tomasza Rafalskiego. Powrót do głównego motywu odbywa się z kolei na drodze skrajnie odmiennej - wtedy była pauza, teraz słychać... krzyk orła i eksplozję, po których następuje chwilowe zagęszczenie dźwięków. To wszystko w trzy i pół minuty. Nawet zresztą więcej, bo i akordy odgrywane na pozostałych dwóch klawiszach norda przez Konstantego Kostkę oraz Malinę Miderę, i gitarowa "kaczka" Artura Szalszy, i wyraziste akcenty fletowe Alicji Sobstyl odgrywają równie istotną rolę, mimo że nie pierwszoplanową.
W skali mikro, w zakresie pojedynczych utworów, dzieje się wiele, ale również w skali makro, obejmującej cały album jako spójny koncept, nie brakuje zaskoczeń. Największe to jednominutowy "Szugi", który nie tyle czerpie z punkrockowej prostoty, co w całości ją przyswaja. Niby nie powinien pasować pomiędzy funkowym utworem "Bobry" a najłagodniejszym (poza częścią środkową) "I Feel Sth", gdzie Klawo raz jeszcze dowodzi, że nie boi się do i tak rozbudowanego arsenału instrumentów dołączyć służącej za jeden z nich ciszy i w dodatku wystarczy mu jeden wers tekstu, żeby wycisnąć za pomocą głosu maksimum emocji, a jednak "2 bobry i zachód słońca" ani przez chwilę nie brzmią jak składanka czy mixtape. Gdzie by gdański zespół nie skręcił, i tak wyraźnie czuć, że jest na to plan i pomysł.
Komuś mogłoby przyjść do głowy, że skoro tak wiele się tutaj łączy - jazz, funk, neo-soul, punk rock, hip-hop - to jak ulał pasowałaby łatka "fusion". Zawsze jednak gdy zostaje użyta - czy to będzie "Bitches Brew" Milesa Davisa, czy Weather Report, czy odmiany ekstremalne pokroju Last Exit - prędko wychodzi na jaw, że przypisano ją osobom wyrastającym z jazzowego albo improwizacyjnego środowiska próbującym mierzyć się z innymi nurtami w bardzo nierównych proporcjach. Muzyka Klawo to raczej "diffusion", bo różnorodne elementy swobodnie się w niej przenikają w pełnej egalitarności. Nie jest nacechowana neofickim zapałem jazzmanów właśnie odkrywających rocka czy hip-hop i próbujących przeobrazić je na własną modłę. Ewidentnie każdy w tym septecie (po nagraniu albumu zmniejszonym do sekstetu) ma szerokie horyzonty i po każde odniesienie sięga z autentyczną pasją.
Pojawiają się głosy, jakoby Klawo stanowiło odpowiedź na wzbierającą od dekady falę brytyjskiego jazzu - nie mogę się z tym zgodzić. To Brytyjczycy będą się musieli teraz nieźle nagimnastykować, żeby znaleźć odpowiedź na Klawo.
Autor: Jarosław Kowal
Klawo "2 bobry i zachód słońca", Coastline Northern Cuts
9/10