Tame Impala "Deadbeat": Geniusz w rozkroku
Jak przy okazji "The Slow Rush" nie do końca rozumiałem, o co chodzi Kevinowi Parkerowi w jego podróży, która nastąpiła po ze wszech miar genialnym "Currents", tak teraz… nie rozumiem tego jeszcze bardziej. Bo kiedy słychać, że ma ochotę rzucić się w pełni w wir muzyki klubowej, ten jeszcze się stopuje.

Wydane w 2015 roku "Currents" cieszyło się powszechnie ogromnym uznaniem i z miejsca zostało uznane za jedną z najlepszych pozycji muzyki rockowej XXI wieku. Trzeci album solowego projektu Kevina Parkera kusił połączeniem psychodelii, zmysłu do melodii, emocjonalnością oraz perfekcjonizmem pod kątem brzmienia. Tego niestety nie udało się powtórzyć na "The Slow Rush", które stało w mocnym rozkroku między tym, co fani Tame Impali już znali, a chęcią stworzenia dzieła bardziej elektronicznego.
Niestety, gdyż wielokrotnie wydawało się, że muzyk bardziej niż na działaniu swoich kompozycji skupiał się na ich brzmieniu, co oznaczało masę dłużyzn. Nie mogę też nie wspomnieć o wypraniu z emocji, które sprawiły, że przy okazji wspomnianego "Currents" zarówno doświadczeni krytycy muzyczni, jak i laicy szukający czegoś do utożsamiania się, byli w stanie odnaleźć się w tym samym punkcie. Nic dziwnego, że "The Slow Rush" spotkało się z dość mieszanymi opiniami. Nie zmieniło to jednak faktu, że kolejny album Kevina Parkera - znowu po 5 latach przerwy - jest ponownie ogromnym wydarzeniem. Czy słusznie? Tu już zaczynam się zastanawiać.
Tame Impala powraca z nową płytą "Deadbeat"
To, co po ostatnich dziełach twórczy Tame Impali można było się spodziewać i faktycznie wybrzmiało, to jeszcze mocniejsze przesunięcie w stronę elektroniki. Momentów, które przypominałyby nam o tym, że niegdyś mieliśmy do czynienia z zespołem czerpiącym w pełni z psychodelicznych brzmień lat siedemdziesiątych, jest tu niewiele. Na dodatek jeżeli na "The Slow Rush" Kevin wykorzystywał środki zaczerpnięte z rapu do tworzenia płyty rockowej, tak na "Deadbeat" chętniej wciela się w rolę producenta house'owego. I nie jest to tylko strój ubrany na chwilę do osiągnięcia określonych celów: mamy tu utwory ordynarnie klubowe, które wręcz idealnie kojarzą mi się z moją wizytą w jednym z gdańskich klubów o drugiej w nocy, gdzie efekt działania wytwornicy dymu ujawniał sylwetki innych osób na mniej niż pół metra. Myślę, że dekadę temu sam Kevin byłby zaskoczony, że na swój album wrzuca rave'owy "Ethreal Connection" albo doskonale znane od dłuższego czasu, nostalgiczne "End of Summer" (ale przesadziłeś tu z kompresorem na stopie, ziomek).
Samo brzmienie dalej jest matowe, rozmarzone, faktycznie psychodeliczne, ale rocka - przyznajmy - ostało się tu niewiele. Gdybym miał stawiać, czy istnieje tu utwór, który jest powrotem do poprzednich sesji nagraniowych, "Loser" byłby bardzo jasnym wyborem. To rzecz najbardziej przypominająca gitarowe dzieła Kevina Parkera. Dodatkowo, z absolutnie genialnie rozegraną progresją akordów w refrenie, które przypominają o jego świetnym zmyśle kompozytorskim. Choć jednocześnie... zaskakująco prosty. Tak samo jak miękko rozegrany "Dracula" wydaje się wręcz powtarzaniem niektórych patentów obecnych już na "The Slow Rush", ale jakby w sposób mniej skomplikowany.
To być może jeden z moich głównych zarzutów: kiedy przy poprzednich płytach byłem w stanie oskarżyć Kevina Parkera o chory perfekcjonizm, tak "Deadbeat" raczej utwierdza mnie w przekonaniu, że deklaracje gospodarza o odpuszczaniu i próbie przekierowania perfekcjonizmu chociażby na obszary rodziny, nie były jałowe. Utworom nie brakuje przebojowości, ale wydaje się, że są zniuansowane i dopieszczone znacznie mniej niż działo się to w przeszłości. Może to kwestia hołdu dla bardziej minimalistycznej muzyki klubowej?
Brzmi to, jakbym tylko narzekał, gdy na przykład zawieszone między nu-disco, funkiem a yamahowymi ejtisami "Obsolete" zwyczajnie działa - szczególnie w mostku, do których pisania Kevin Parker ma wręcz nieziemski talent. Trudno mi narzekać również na "Afterthought", które sam muzyk określił jako swój ulubiony numer z nowej płyty, ale przebojowa partia basu wraz z przyjemnym jak zwykle tenorowo-falsetowym śpiewem Parkera zwyczajnie porywa i buja niemal z automatu. Przypomina przy okazji nieco to, co pod etykietką chillwave'u proponowali niegdyś Toro Y Moi czy Washed Out.
Czym jest więc "Deadbeat"? Psychodelicznym rockiem? Już odpowiedzieliśmy sobie, że nie. Płytą klubową? Bardziej. Ale nawet na tym polu wydaje się, że Kevina Parkera w przyszłości stać będzie na więcej. Myślę, że nasz niegdysiejszy zbawca rocka z Australii stoi niestety nadal w ogromnym rozkroku między tym, co aktualnie gra mu w sercu, a co jeszcze trzyma w przeszłości. A może w ten sposób bada grunt?
Tame Impala "Deadbeat", Sony Music Entertainment
6/10
PS W ramach trasy promującej "Deadbeat" Tame Impala zagra 18 i 19 kwietnia 2026 r. w hali PreZero Arena Gliwice.








