Stereophonics: "Tworzymy przede wszystkim dla siebie" [WYWIAD]
Po ponad trzech dekadach na scenie walijski Stereophonics niczego już dowodzić nie musi, a Richard Jones - basista i obok wokalisty Kelly'ego Jonesa jedyny oryginalny członek grupy - tuż przed premierą albumu "Make 'em Laugh, Make 'em Cry, Make 'em Wait" zapowiedział wprost: "Tworzymy przede wszystkim dla siebie".

Jarosław Kowal, Interia Muzyka: Kończycie właśnie trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych - jak wypadła?
Richard Jones: - Bardzo dobrze. Po niej ruszamy w kolejną trasę, tym razem po Europie. Zajmie to nam kolejne trzy albo cztery tygodnie - to sporo, ale nie możemy się doczekać.
W ostatnim czasie rozmawiałem z kilkoma europejskimi zespołami grającymi w Stanach i wszystkie twierdziły, że nastrój jest tym razem inny. Sytuacja polityczna wywołała napięcie, które sprawiało, że ludzie odczuwają jeszcze większą potrzebę odcięcia się od rzeczywistości i spotkania na koncertach.
- Właściwie nie odczułem tego tutaj. W trakcie podróży pomiędzy miastami rozmawialiśmy akurat o obecnej sytuacji politycznej w Ameryce i zauważyliśmy, że poruszają ten temat przede wszystkim osoby spoza Stanów. Nikt na miejscu ani razu nie wspomniał o polityce w naszej obecności. Wygląda to trochę tak, jakby wszyscy czekali na to, co się dalej wydarzy. Co nie zmienia faktu, że wiele osób chodzi na koncerty w ramach pewnego rodzaju eskapizmu i zapomnienia o problemach dnia codziennego. Dla nas jako zespołu jednym z głównych zadań jest z kolei sprawienie, że publiczność poczuje się inaczej. Umożliwienie jej ucieczki od trosk i wpuszczenia do swoich żyć odrobiny sztuki i muzyki.
Od wielu lat gracie w dużych salach koncertowych, nie tęsknisz za małymi klubami, gdzie można stanąć niemal twarzą w twarz z publicznością?
- Poza Wielką Brytanią i Europą, gdzie mamy najwięcej fanów, gramy w bardzo różnych miejscach. Zdarzało się nam grać w Stanach dla tysiąca pięciuset osób i zdarzało się grać dla trzech tysięcy. Lubię tę różnorodność. Z jednej strony dobrze jest czuć bliskość publiczności, z drugiej fajnie jest skorzystać z możliwości, jakie daje większa produkcja sceniczna. Może jest wtedy mniej intymności, ale w zamian doświadczanie naszej muzyki staje się pełniejsze.
Pierwszy singel z nowego albumu, "There's Always Gonna Be Something", opowiada o wyzwaniach, jakie świat nieustannie przed nami stawia, ale odbieram go - i cały album - jako jednoznacznie pozytywny. Odzwierciedla twoje podejście do życia?
- Myślę, że w przesłaniu tego album można odnaleźć ten sam rodzaj eskapizmu, po który przychodzi się na koncerty. Wszyscy mamy dzisiaj wiele na głowie i mierzymy się z licznymi problemami, ale próbujemy je przezwyciężać, bo nie opuszcza nas nadzieja. Ratuje nas to, co po prostu sprawia radość. Czasami są to naprawdę proste rzeczy. Coś, czego wyczekujemy w bliższej lub dalszej perspektywie. Stąd wziął się optymizm na tym albumie i faktycznie jest go sporo. Wydaje mi się, że barwy okładki również to odzwierciedlają. Jest w nich sugestia, że wszystko będzie dobrze.
W jakich okolicznościach powstawał "Make 'em Laugh, Make 'em Cry, Make 'em Wait"? Jakie panowały nastroje w zespole i jakie założyliście cele?
- Celem zawsze jest doprowadzenie każdego z utworów do najlepszego możliwego kształtu. To muzyka dyktuje, co jest jej potrzebne, a nie indywidualne potrzeby któregokolwiek z nas albo próby dowiedzenia, co potrafimy zrobić z instrumentami. Zawsze staramy się też pokazać, że istnieje jeszcze inne oblicze tego zespołu. To może być kwestia brzmienia, to może być kwestia rodzaju emocji... Tym razem sięgnęliśmy po nieco więcej syntezatorów, co uspójniło album. Nagrywaliśmy go przez mniej więcej trzy tygodnie, więc nie był to długi proces. Podeszliśmy do tego jak do normalnej pracy - po osiem godzin dziennie, bez zarywania nocek. Taki tryb pozwala dobrze rozłożyć siły i każdego dnia wkładać tyle samo energii w pracę nad utworami.
Wydawanie nowego albumu po tylu latach działalności jest jeszcze emocjonujące? A może wciąż pojawiają się obawy przed reakcjami?
- Zawsze odczuwamy poddenerwowanie, kiedy wychodzi nowy album, bo nie przyjmujemy za pewnik, że publiczność zaakceptuje wszystko, co robimy. Nie ma to żadnej metody. Za każdym razem po prostu dajemy z siebie wszystko i mamy nadzieję, że efekt zadowoli fanów.
Jak właściwie wyważyć setlistę koncertową przy tak rozległym repertuarze? Na pewno muszą się na niej znaleźć niektóre nowe utwory, ale fani pewnie zażądaliby zwrotu biletów, gdybyście pominęli "Dakotę" albo "Maybe Tomorrow".
- Im więcej albumów wydajemy, tym trudniejsze się to staje. Rezygnacja z któregoś ze starszych, dobrze rezonujących z publicznością utworów nigdy nie jest łatwą decyzją, ale w przeciwnym razie musielibyśmy grać trzy godziny albo i dłużej. Gramy w tej chwili przez mniej więcej dwie godziny i póki co włączyliśmy do setlisty dwa nowe utwory. Przed premierą albumu nie chcemy dodawać ich zbyt wielu, wolimy poczekać, aż publiczność osłucha się z materiałem i pewnie z czasem dodamy coś jeszcze.
Według statystyk serwisu Setlist.fm, który zbiera koncertowe setlisty i ma ponad tysiąc sto waszych w bazie, najczęściej wykonujecie na żywo utwór "Local Boy in the Photograph". Jest w nim coś wyjątkowego?
- To jeden z tych utworów, które gramy zawsze, bo za każdym razem jest bardzo dobrze przyjmowany. Zajmuje szczególne miejsce w naszych sercach. Nie tylko zresztą naszych, bo myślę, że ten kawałek i "A Thousand Trees" dla wielu osób były pierwszym spotkaniem z muzyką Stereophonics. To, że obydwa wzbudzają emocje trzydzieści lat później, pokazuje, jak dobrze się zestarzały.
Możliwe jest zainspirowanie się własną muzyką? Słuchanie swoich starszych albumów i odnajdywanie na nich czegoś, co wskaże nowy kierunek?
- Jak najbardziej, sam czerpię inspiracje z naszej starszej muzyki, a nawet bardziej ze związanej z nią otoczki. Przypominam sobie, co czułem, kiedy któryś z albumów powstawał, w jakim momencie życia wtedy byłem i tak dalej. To nadal potrafi inspirować, bo dzisiaj mam zupełnie inną perspektywę na wydarzenia sprzed lat.
Po ponad trzydziestu latach na scenie macie bardzo oddane grono fanów, ale czy nie jest to czasami ciężarem? Czegokolwiek byście nie wydali, zawsze znajdzie się ktoś zawiedziony, że nie brzmicie jak na debiutanckim "Word Gets Around". Rozumiem, skąd bierze się ta nostalgia i do pewnego stopnia współdzielę ją, ale wydaje mi się, że uczucie, którego ludzie tak gorliwie poszukują nie może być odtworzone. Nawet gdybyście nagrali coś podobnego, lato 1997 roku już nigdy nie wróci.
- Od czasu do czasu można kogoś zadowolić, ale nigdy wszystkich naraz. Dlatego tworzymy przede wszystkim dla siebie. Chcemy czuć się dobrze z tym, co robimy. Na szczęście jak dotąd nasze przeczucia co do kolejnych utworów i wydawnictw dobrze współgrały z preferencjami większości publiczności, ale to nigdy nie jest relacja stała. Czasami którymś z utworów odzyskujemy fanów, którzy jakiś czas temu odsunęli się od nas, bo nagle odnajdują w czymś bardziej współczesnym energię przypominającą wcześniejsze nagrania. Czasami też ktoś zrezygnuje, bo przestaje odczuwać bliższą więź. To normalna kolej rzeczy, ale nie martwimy się tym. Wychodzimy z założenia, że nie można w nieskończoność się powtarzać. W ostatecznym rozrachunku granie w kółko tego samego doprowadziłoby do tego, że ludzie zaczęliby od nas odchodzić. Uważam, że słuchacze powinni dojrzewać razem z zespołem.
Sam odczuwasz niekiedy podobnego rodzaju nostalgię.
- Oczywiście. Poszczególne utwory, albumy albo kluby wywołują wiele intensywnych wspomnień zbieranych przez te wszystkie lata. Trzy dekady tworzenia muzyki to naprawdę długo, więc nie da się tego uniknąć, ale mimo wszystko zawsze patrzymy naprzód. Próbujemy pokazać, kim jeszcze jesteśmy i próbujemy grać w nowych miejscach, przed publicznością, która nie miała dotąd okazji wysłuchać Stereophonics na żywo.
Może też zbyt wiele czasu poświęcamy na przeszłość? Na przykładzie statystyk ze Spotify można wywnioskować, że najpopularniejszymi rockowymi zespołami są dzisiaj Queen, The Beatles, Fleetwood Mac czy Pink Floyd. Zespoły, które rzadko wydają coś nowego, w większości już nieistniejące.
- Nie wiem, czy to kwestia zapatrywania się w przeszłość, czy nieodnajdywana we współczesności tego, co można znaleźć w starszej muzyce. Wiele osób z tego najmłodszego pokolenia słucha też muzyki w bardzo odmienny sposób. Nie sięgają już nawet po Spotify czy Apple Music, tylko po Instagrama albo YouTube'a. Często słuchają po prostu tego, co jest tam promowane.
Niedawno Richard Osman [prezenter telewizyjny, producent i komik] zauważył, że zespoły niemal całkowicie zniknęły z brytyjskich list przebojów. W latach 80. i 90. przez około sto czterdzieści tygodni zajmowały pierwsze miejsce, ale w pierwszej połowie tej dekady były tylko trzy takie tygodnie. W dodatku dokonały tego Live Lounge Allstars, Little Mix i The Beatles z ich dokończonym po latach singlem. Zespołom coraz trudniej będzie osiągnąć podobny sukces?
- Nie wiem, ale na pewno zespoły nie znikną całkowicie i zawsze będzie dla nich miejsce w muzyce. Trendy się zmieniają. Może za jakiś czas zainteresowanie większymi grupami wzrośnie, a obecna popularność duetów i różnego rodzaju współprac solistów przeminie. Pod koniec lat 90. ogromnym zainteresowaniem cieszyła się elektroniczna muzyka spod znaku The Prodigy, The Chemical Brothers albo Moby'ego, ale później to przeminęło i wróciły zespoły rockowe. Mamy dzisiaj też znacznie więcej kobiet zajmujących się muzyką niż kiedykolwiek dotąd. Zmiany zachodzą nieustannie na przeróżnych polach.
Byliście kiedyś nakłaniani do nagrania utworu z jakąś popularną wokalistką albo raperem?
- Namawiano nas i podjęliśmy nawet próbę, ale nic z tego nie wyszło. We wczesnych latach dwutysięcznych nagraliśmy utwór z pewną bardzo popularną osobą, ale nie brzmiało to dobrze i zdecydowaliśmy, że nie zostanie wydane. Ta osoba wydała później własną wersję i zapomnieliśmy o sprawie. Nigdy nie można jednak mówić "nigdy". Gdyby takiego rodzaju współpraca z kimś wydawała się w pewnym momencie odpowiednia, nie odrzucilibyśmy jej dla samej zasady.
Kilka razy w roku można przeczytać artykuły o końcu gitarowej muzyki, ale kilka razy w roku powstają także takie, które zwiastują jej wielki powrót. Czy coś w tym temacie faktycznie zmieniło się przez ostatnie trzy dekady?
- Ani trochę. Kiedy byliśmy dzieciakami w latach 80., na listach przebojów rządziły hardrockowe zespoły. Z czasem trend zaczął wymierać, a lukę wypełnił grunge, ale i on w końcu zniknął. Na jego miejscu pojawił się britpop. Tak to się w kółko kręci i całe szczęście, bo to niezbity dowód na to, że nieustannie potrzebujemy nowych sposobów ekspresji.
Tęsknisz za czymś z czasów, kiedy zakładaliście ten zespół albo nawet z wcześniejszych, kiedy graliście pod nazwą Tragic Love Company?
- Nie tęsknie za tamtymi czasami, choć jestem zadowolony z tego, co przeżyliśmy i z tego, jakich po drodze spotkaliśmy ludzi. Staram się nie oglądać za siebie, ale dobrze mieć wspomnienia, od których nie trzeba uciekać, a wracanie do nich wywołuje uśmiech na twarzy.