Matylda/Łukasiewicz: "Im bardziej wypierasz problemy, tym mocniej cię uderzą" [WYWIAD]
Takiego duetu na polskiej scenie nie spodziewał się nikt, ale już po pierwszym singlu było wiadomo, że warto czekać na więcej. Zespół Matylda/Łukasiewicz wydał właśnie debiutancki album "Matka", który - bez żadnej przesady - będzie jedną z najważniejszych polskich płyt 2024 roku. Matylda Damięcka i Radek Łukasiewicz opowiadają nam, dlaczego ludzie potrafią przepłakać całe ich koncerty, kogo najbardziej boli prawda o sobie i do czego nie chcieliby już nigdy w życiu wracać.
Anna Nowaczyk, Interia: Liczyliście, ile razy odpowiadaliście ludziom na pytanie: "Kiedy wreszcie będzie płyta"?
(śmiech)
Radek Łukasiewicz: - W ciągu jakichś ośmiu miesięcy na pewno wiele razy.
Matylda Damięcka: - Absolutnie zdajemy sobie sprawę z tego, że poziom zaufania i wyrozumiałości "preorderowiczów" był ogromny. W świecie, w którym płacisz za wszystko telefonem, a zamówienie w ciągu doby ląduje na wycieraczce, to, że ludzie czekali cierpliwie tyle miesięcy na płytę, jest niesamowite.
R.Ł.: - Jakoś w maju ubiegłego roku ogłosiliśmy na stronie możliwość zakupu albumu i wiele osób kupiło go od razu. Teraz, specjalnie dla nich, wytłoczyliśmy płyty na miesiąc przed sklepową premierą, żeby pierwszy drop poszedł od razu do tych, którzy zamówili najwcześniej. To jest nietypowe, ale stwierdziliśmy, że to jedyny sposób, żeby tym fanom wynagrodzić długie oczekiwanie. Dotarło do nas wiele wiadomości, że fajnie, bo oficjalna premiera przecież dopiero w połowie maja, a niektórzy dostali albumy już w kwietniu.
W każdym razie na to jedno pytanie nie musicie już nikomu odpowiadać (śmiech).
M.D.: - Tak! Ale przed nami, mam nadzieję, jeszcze wiele płyt, więc zobaczymy, jak będzie z następnymi. Może przy kolejnych najpierw wyślemy materiał, a potem ogłosimy przedsprzedaż (śmiech).
Z tą wysyłką możemy sobie pożartować, ale wy naprawdę już planujecie kolejne rzeczy?
R.Ł.: - Szczerze mówiąc, ja już codziennie myślę o nowej muzyce. Na koncertach graliśmy utwory, które nie trafiły na pierwszy album, nie pasowały tematycznie, więc pewnie będą stanowić punkt wyjścia materiału na drugą płytę. Natomiast już od kilku tygodni poważnie się zastanawiamy, w jaką stronę pójść. Codziennie robię sobie notatki, o czym chciałbym pisać nowe piosenki.
M.D.: - Ja też.
R.Ł.: - Nakręcamy się pod względem twórczym i bardzo się wspieramy. Zależy nam, żeby to, co robimy, było jak najlepsze, traktujemy to poważnie.
M.D.: - I siebie nawzajem. Do tego ten zespół to dzisiaj już nie tylko my, bo mamy małą rodzinę do wykarmienia, w busie. I już nagle nie możesz uciec (śmiech).
R.Ł.: - Perkusista, dźwiękowiec, kierowca, oświetlacz, menedżer. Są ludzie, którzy spędzają z nami dużo czasu i czujemy się za nich odpowiedziani. W ogóle czujemy się odpowiedzialni za świat. Za ludzkość, Polskę, planetę, ale tym bardziej za tę część ludzkości, która jedzie z nami w busie (śmiech). To są nasi ludzie.
Jeśli za planetę, to macie sporo na głowie.
R.Ł.: - Oj tak. Niektórzy z nas osiwieli (śmiech)!
M.D.: - Ha ha ha, bardzo śmieszne! Osiwiałam jeszcze przed zespołem. Ale na szczęście tyle samo, ile na głowie, mamy w głowie i chciałabym, żebyśmy to dobrze wykorzystywali (śmiech).
Obstawiam, że kiedy pierwszy raz się spotkaliście, wiedzieliście, czym mniej więcej zajmuje się każde z was, ale pewnie nie pomyśleliście wtedy, że kiedyś założycie zespół, prawda?
R.Ł.: - Ja miałem umiarkowaną wiedzę o tym, co Matylda robiła w telewizji. Znałem ją głównie z Klubu Komediowego, gdzie komponowałem muzykę do spektakli.
M.D.: - To jest taki skromny sposób, żeby powiedzieć: "Nie oglądam telewizji" (śmiech). Są czasem artykuły o jakichś gwiazdach i w komentarzach ludzie piszą: "Nie wiem, kim jest ta osoba". To taka "sprytna" metoda na wbijanie szpili. Bardzo sprytnie, Panie Radku.
R.Ł.: - (śmiech) Prawda jest taka, że kiedy ten serial był emitowany, byłem na studiach i nie miałem telewizora. Nie byłem hipsterem, po prostu nie miałem pieniędzy. I co teraz z tym zrobisz (śmiech)?
M.D.: - Byłeś bardzo bogaty wewnętrznie! Ale wracając do pytania: ja wiedziałam, kim jest ten pan. Może nie byłam aż tak wdrożona w jego twórczość, na koncert Pustek trafiłam dopiero na ten ostatni, pożegnalny. Przepraszam, no wiesz... miałam dużo pracy (śmiech).
Wiadomo, w serialu.
M.D.: - Tak, w serialu. Ach, ten wielki, wspaniały świat! Złote toalety, szofer, te sprawy (śmiech). W każdym razie myślę, że byliśmy na podobnym poziomie wiedzy o sobie.
R.Ł.: - Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że na przykład rysujesz. To było osiem lat temu, więc chyba nawet zbytnio się nie uzewnętrzniałaś.
M.D.: - Uzewnętrzniałam się odrobinę.
R.Ł.: - Nie byliśmy znajomymi na Facebooku. A, ostatni mój post polubiłaś w 2016 roku.
M.D.: - Co?
R.Ł.: - Widziałem ostatnio jakieś wspominkowe zdjęcie z wakacji, z Tajlandii, a pod fotą: "Matylda Damięcka lubi to". Myślę sobie: "Coo?" (śmiech).
M.D.: - (śmiech) To chyba były jeszcze te czasy, kiedy tylko jedna osoba potrafiła coś lubić na czyjejś ścianie. Ale zrobiłeś research, doceniam to!
R.Ł.: - Polubiłaś tajską chatkę na wodzie.
M.D.: - Słuchaj, ja rzadko lubię rzeczy, jestem wybredna (śmiech). Ale zmierzam do tego, że podeszliśmy z Radkiem do siebie nawzajem bez kalkulacji.
R.Ł.: - Ja nie do końca (śmiech). Zostałem poproszony o skomponowanie muzyki i pierwszy utwór miała śpiewać Matylda. Widziałem ją scenie już wcześniej, więc wiedziałem, że jest wyrazista. Te piosenki, które Matylda wcześniej wykonywała, były trudne, wymagające technicznie. Ja natomiast przyniosłem coś prostszego, akustycznego i jak już stanęliśmy na próbach przed mikrofonem, pomyślałem sobie: "Wow, to jest sztos!". Już wiedziałem, że kiedyś będę chciał coś z Matyldą nagrać. No właśnie, kiedyś. Pustki jeszcze wtedy grały, rozwijałem sytuację z Biszem, z kolei Matylda była zajęta rozwijaniem swoim talentów.
M.D.: - To ja tak naprawdę rozbiłam Pustki, wydało się (śmiech)!
R.Ł.: - (śmiech) Musiało minąć trochę czasu, a kiedy już zaczęliśmy coś razem tworzyć, to mieliśmy tempo jeden utwór na rok. Na przykład piosenka "Sepleń", najstarsza na płycie, jest sprzed sześciu lat! Po drodze współpracowaliśmy przy okazji jakichś festiwali i za każdym razem robiliśmy coś dodatkowo, poza tym, o co nas prosili. I tak się zbierało. Taka konkretna praca nad albumem zaczęła się dwa lata temu.
M.D.: - Kiedy wiedzieliśmy już, że Polskie Znaki są domknięte.
R.Ł.: Tak, ten projekt spadł trochę z nieba, przy okazji pandemii, więc najlepsze, co mogłem zrobić, to zaangażować Matyldę, żeby już rozpocząć tę współpracę. A przez ostatnie półtora roku pracowaliśmy głównie na konto grupy Matylda/Łukasiewicz.
M.D.: - Swoją drogą, świetne jest to, że nasz album powstał wtedy, kiedy powstał. Polskie Znaki coś nam już powiedziały. Robiłam tam też teledyski, więc rozpędziłam się również w tej drugiej działce. Gdybyśmy zaczęli tworzyć album "Matka" wcześniej, ta płyta byłaby o czymś zupełnie innym. Zmieniły to niepokoje, które z nas wszystkich wyszły. Już tuż po pandemii wyglądało na to, że wiele osób będzie potrzebować dodatkowej pomocy specjalistów, bo wszystko odbije się na nas po czasie, kiedy kurz opadnie, gdy zaczniemy wracać do świata, który już właściwie nie istnieje. Przecież to nie było tylko kilka miesięcy, to było coś, co postarzyło nas o kilka lat. Gdyby więc nasz album powstał wcześniej, to nie pełniłby pewnie tak dużej funkcji terapeutycznej jak obecnie.
Nagrałabyś w ogóle płytę, gdybyście nie zaczęli z Radkiem, w sumie przypadkowo, współpracować?
M.D.: - Ostatnio przyznałam się nawet Radkowi, że spotkałam na swojej drodze chyba dwóch kandydatów, którzy mogliby razem ze mną przysiąść na poważnie muzycznie. Pewnie zabrzmi to teraz jak fałszywa skromność, ale wcześniej nie przyszłoby mi nawet do głowy, że mam tutaj coś na tyle ciekawego do powiedzenia, żeby przekuć to na własne piosenki. Dopiero jeden ze znajomych gitarzystów wprost powiedział mi, że on nie czuje się na siłach, żeby pracować ze mną nad jakimś albumem, więc powinnam poczekać na kogoś innego. Wtedy nie miałam nawet jeszcze takich planów! Ale zapalił mi lampkę, pomyślałam, że coś takiego mogłoby się wydarzyć. Zaczęłam jeździć po festiwalach muzycznych, zdobyłam parę nagród i miałam takie: "Ej, a może rzeczywiście?".
No i tak się zdarzyło, że kopnęli mnie w tyłek na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Ten konkurs to było moje największe marzenie, tymczasem jedna pani z jury powiedziała, że martwiła się o mój głos, o moją chrypę. Ktoś sprowadził wszystkie moje starania do matowego głosu i chrypy? Wtedy dotarło do mnie, że to wcale nie było to, co chciałam osiągnąć. Pomyślałam sobie: "F**k you!". Na szczęście ówczesny dyrektor przeglądu, Konrad Imiela, był innego zdania i dał mi kredyt zaufania, za który będę mu wdzięczna do końca mych dni. I za rok wyprodukowałam koncert z Wojciechem Waglewskim, z utworami Davida Bowiego. Długa historia, ale to też dało mi taką myśl, że współpraca z Radkiem nie będzie stratą jego czasu i jesteśmy w tym momencie równoprawnymi partnerami do rozmowy o muzyce oraz tworzeniu. Pomyślałam, że jeżeli Wagiel nie powiedział mi: "Kim ty jesteś, dziewczynko?", to chyba jednak ma to jakiś sens. Zajęłam ci czas. I nie żałuję (śmiech)!
Mam wrażenie, że wasza muzyka to rzeczywiście trochę taka terapia dla 30- i 40-latków. Co o tym myślicie?
R.Ł.: - Nasze statystyki na Spotify dokładnie to potwierdzają (śmiech). W grupie poniżej 20 lat niewiele osób nas słucha. To chyba nie są tematy dla nastolatków.
M.D.: - Jeszcze.
R.Ł.: - No właśnie, jeszcze.
M.D.: - Z jednej strony super, że ich nie interesują, z drugiej - trochę szkoda, bo dowiedzieliby się o tym, jak później może wyglądać ich życie, ale w sumie nie można im odbierać takiej beztroski.
R.Ł.: - Bardzo brakowało mi w polskiej muzyce właśnie takiego podejścia. Terapia to może za dużo powiedziane. Jeśli dla kogoś ta muzyka ma efekt terapeutyczny, to super. My chcemy po prostu robić jak najlepsze piosenki, ale właśnie z empatią, otwarciem na drugiego człowieka. Dzisiaj to bardzo ważne. Każde czasy są oczywiście trudne, ale chyba dzisiejsi 35-40-latkowie mogą wspominać swoją wczesną młodość lepiej niż teraźniejszość. Ja na przykład bardzo wyraźnie odczuwam to, że społeczeństwo jest mocno spolaryzowane, znerwicowane, rozedrgane. Jest sporo niepokoju, napięcia, które odczuwamy bardziej niż Niemcy, Francuzi czy Hiszpanie. Jesteśmy w wyjątkowym momencie historii.
My akurat zwykle jesteśmy w samym środku wszystkich wyjątkowych momentów (śmiech).
M.D.: - (śmiech) Tak, jesteśmy takim przystankiem między.
R.Ł.: - Ale jednak jeszcze parę lat temu był większy spokój w ludziach, a potem to się zaczęło zmieniać. Natomiast cieszę się, że nasza muzyka wychodzi naprzeciw temu klimatowi. Bardzo chcę, żebyśmy robili rzeczy aktualne. Takie, które mogą coś skomentować, czy dać ukojenie ludziom, którzy przeżywają bieżące problemy. My sami wiele rzeczy bardzo przeżywamy i nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie przekładali tego na piosenki.
M.D.: - To by było straszne marnotrawstwo, gdyby zostawić gdzieś z boku rzeczy, które w człowieku buzują. Trochę sobie tego nie wyobrażam. I co? Pominąć? Wyparcie świetnie działa, ale do czasu. Im dłużej wypierasz problemy, tym większa fala zwrotna cię później zmiecie. Możemy udawać, że coś sobie ukryjemy, ale to nie znika. To jest tak jak z tą pier****ną żałobą. Możesz udawać, wszystko w głowie mówi ci: "Nie teraz, potem, teraz są ważniejsze rzeczy, może później będzie mniej boleć?". Nie, bo potem już nie da się nad tym zapanować, tej wody nazbiera się za dużo. Nie wyobrażam sobie, jakim trzeba być cyborgiem albo głupcem, żeby tego wszystkiego, co w tobie buzuje, nie przełożyć na coś, co może pomóc.
R.Ł.: - Ja byłbym łagodniejszy dla ludzi. Wiele osób nie ma kontaktu ze swoimi emocjami. Sam długo nie miałem.
M.D.: - Tak, ale mówię o artystach.
R.Ł.: - A, przepraszam. W takim razie masz rację: głupcy (śmiech)!
M.D.: - To przecież ludzie, którzy zawodowo zajmują się przekładaniem emocjonalności na coś wartościowego, co może trafić do drugiego człowieka. Nie rozumiem, jak bardzo trzeba ukryć wszystko w sobie, żeby śpiewać la la la, kiedy świat wokół płonie. Jeszcze przy okazji tej terapii: ktoś po występie, chyba w Olsztynie, powiedział nam, że to jest właśnie taka zbiorowa terapia - i chyba powoli zaczynam to rozumieć. Im więcej szczerości u artysty, tym łatwiej dotrzeć do ludzi. Ktoś, kto idzie na koncert i chce zbiorowo odbierać muzykę, jest przygotowany na to, żeby wspólnie przeżywać jakieś emocje. Bywały takie momenty, przy których czułam, że jest jeszcze za wcześnie na koncertowanie po odejściu mojego taty - i szczerze nadal tak czuję. Ale to wsparcie, jakie dostajesz wtedy od drugiej strony, jest naprawdę miłe. Wiesz, że ten przepływ energetyczny gdzieś działa i ludzie nie zostawiają cię samej sobie. Nie musisz wtedy liczyć tylko na kolegów, którzy stoją obok ciebie na scenie, czujesz, że tym słuchaczom też na tobie zależy.
Wasze piosenki opowiadają często o rzeczach, o których nikt wcześniej tak otwarcie i bezpośrednio nie mówił. Może dlatego na ludzi tak mocno to działa? To, że w końcu ktoś postanowił opowiedzieć o trudnych emocjach wprost?
R.Ł.: - Dostajemy takie sygnały. Mam obserwację, że kiedy miałem 20 lat, zaczynały mnie spotykać trudne życiowe sytuacje i byłem całkowicie zagubiony. Nie wiedziałem, co się dzieje. Czułem, że się męczę w kryzysowych momentach. Tu się zakochałem, tu jakieś rozstanie, trzeba się przeprowadzić, zmienić otoczenie, zacząć pracować. Życie. Wiadomo, że młody organizm może radzić sobie z tym lepiej niż starszy, ale ciążyło mi to wszystko. Dopiero potem zacząłem grzebać, czytać, poszedłem po poradę do psychologów. Dzisiaj pomoc terapeutyczną traktuję jak coroczny przegląd u dentysty. Nie jestem teraz w terapii, ale mam układ z moją panią specjalistką, że jeśli potrzebuję, to przychodzę. To się zdarza dwa, trzy razy w roku, kiedy przyda mi się spojrzenie z boku, analiza, kilka rad. Bardzo sobie cenię taką doraźną pomoc, bo cały czas trzeba nad sobą pracować, żeby ze sobą wytrzymać - i żeby inni ludzie z tobą wytrzymywali. Dla mnie to jest zupełnie normalne. Ale też byłem w środowisku, w którym taka pomoc to nic niezwykłego.
Tymczasem po koncertach przychodzą do nas ludzie, którzy mówią, że wiele rzeczy jest dla nich zupełnym odkryciem, że przepłakali pół występu. Albo: "Gdyby tylko mój chłopak tu przyszedł i mógł tego posłuchać". To jest najlepsze świadectwo, że świadomość emocji jest u ludzi bardzo różna, często niska. Nierzadko są to osoby, które mieszkają w mniejszym mieście, nie mają psychologów na wyciągnięcie ręki, nie stać ich, a kolejka na NFZ jest na półtora roku. I co masz powiedzieć takiemu terapeucie po tym czasie? Te rozmowy o emocjach w naszym kraju zmieniają się, kobiety zaczęły to dużo wcześniej. Panie często mówią, że właśnie ich mężowie powinni takich piosenek posłuchać. Do facetów też to wszystko dociera, ale wolniej - i z tego są później nieporozumienia. To jest na pewno trudne, kiedy ty się rozwijasz, a partner nie, albo gdy robi to dużo wolniej.
M.D.: - Albo nawet po drugiej stronie jest materia, która tak bardzo trzyma się swego, że w ogóle nie chce zrobić tego kroku. Co więcej, jeszcze tobie utrudni zmianę, albo ją wyśmieje. To jest taki mechanizm ratowania siebie, na wszelkie sposoby.
R.Ł.: - Wiem, że nasze piosenki na koncercie to dla kogoś może być w tej sytuacji za dużo, ale niektórzy przychodzą i mówią, że posłuchanie tego dało im katharsis. Naprawdę widzimy wielu płaczących ludzi, nasza menedżerka i akustyk też obserwują to wokół siebie, wśród publiczności. Pierwszy raz jestem na scenie z materiałem, który wywołuje tak silne i dojmujące reakcje, bo odziera ze skrytości, przełamuje emocjonalne tabu.
Zobacz również:
M.D.: - Jesteśmy ciekawym pokoleniem, rozdartym między naszymi rodzicami a nastoletnimi teraz dziećmi millenialsów. Z jednej strony są ci młodzi, bardziej otwarci na mówienie o emocjach, umiejący stawiać jakieś granice, a z drugiej rodzice, którzy na przykład - zwłaszcza kobiety - nie wiedzą nic o stawianiu granic, bo nikt im nie powiedział, że tak można. Tymczasem my jesteśmy w takim rozkroku. Niektórzy millenialsi już coś wiedzą, próbują, pracują nad sobą, przegrzebali się przez te swoje emocje, przeszłość, a inni - zero, zero! Trzymają się tych rodziców, nie chcą niczego zmieniać. 40-latkowie potrafią mieć na przykład sentyment do komunizmu, bo "wtedy było lepiej". A wystarczy, że taki człowiek pójdzie do kogoś, kto go zapyta: "Czyje słowa powtarzasz?". Okazuje się, że mamy. "A dlaczego? I ile innych rzeczy powtarzasz po rodzicach, mimo dojrzałego już wieku?". Dzisiaj przygotowywałam ilustrację i zdałam sobie sprawę, że jestem dokładnie tyle samo lat po maturze, ile przed nią. 19 lat. I to jest 19 lat bez koszmarów dotyczących matury, a potem 19 lat z nimi. To są regularne sny.
Naprawdę do dzisiaj śni ci się matura?
M.D.: - Każdy powracający sen jakoś określa człowieka. Mam takie koszmary, że wracam do szkoły i myślę sobie: "Jak oni mnie przepuszczą, skoro ja nic nie wiem? Jak mnie przepuszczą, jeśli tak długo nie byłam w szkole?". To było związane z tym, że pracowałam w trakcie nauki i ciągle byłam przerażona, bo bez przerwy powtarzali mi, że jestem idiotką, pośrednio albo bezpośrednio. Maturę zdałam, a sen jak był, tak wraca do dziś.
R.Ł.: - A ja miałem taki sen, który przestał już do mnie wracać, ale męczył mnie przez jakieś 10 lat. Śniły mi się różne wizualizacje - uwaga - szatana. On stał na przykład na dole, a ja rzucałem w niego kamieniami.
M.D.: - Jak wyglądał? Pamiętasz?
R.Ł.: - Bardzo różnie. Na przykład miał trójkątną głowę, jakieś takie elementy kubizmu, ale zawsze było coś, co przypominało w pewnym stopniu rogi. Musiała się we mnie odbywać jakaś walka, bo z tej postaci właśnie emanowało zło. To minęło, kiedy skończyłem 30 lat - i nie wróciło. Potem oczywiście zaczęły się inne sny, w których na przykład moim dzieciom się coś dzieje, ale szatan zniknął. Może ta twoja matura też zniknie?
I zamienisz ją na koszmary z szatanem (śmiech).
M.D.: - Tak, przerzucę się na szatana (śmiech).
R.Ł.: - Ja te sny miałem tak szczegółowe, że je spisywałem. Wchodzę na strych, tam jest jakiś stary kominek, zaglądam, trójkątna głowa. Dżizas!
M.D.: - No właśnie, Dżizas!
Specjaliści od snów tutaj dopiero mogliby się wykazać! A skoro już jesteśmy przy rzeczach mało komfortowych, to mówiliście, że niektórzy na waszych koncertach płaczą, inni odkrywają coś dzięki tym piosenkom, a co z ludźmi, dla których te teksty są wybitnie niewygodne? Bo przecież już premiery singli pokazały, że tematu typu "mężczyzna, który ma dość udawania macho" albo "kobieta, która nie chce, nie może mieć dzieci" niektórych potrafią nieźle ukłuć.
R.Ł.: - Podczas jednego z wywiadów usłyszałem, że nasze piosenki są kontrowersyjne, w takim sensie, że mogą wywoływać kontrowersje. Osoby, dla których to są niewygodne tematy, zwykle do nas nie przychodzą, czasami coś krzykną z publiczności.
Krzykną?
M.D.: - Tak (śmiech).
R.Ł.: - Matylda zaraz ci o tym opowie, bo ona to bardziej słyszy (śmiech).
M.D.: - Ja chłonę takie rzeczy, jestem na nie wyczulona.
R.Ł.: - Nasza publiczność to często ludzie, którzy - może z trudem - ale przerobili pewne tematy i dziękują za to, o czym śpiewamy. Ważnym elementem koncertów jest też nasza rozmowa, konferansjerka, która nadaje kontekst. Sporo gadamy i jeszcze bardziej osadzamy te utwory, ale dla niektórych to nadal za duży ładunek.
M.D.: - Tak sobie rozłożyliśmy piosenki podczas występów, żeby operować tematami, emocjami. Decydujemy, czy pogłębiamy jakiś nastrój, czy też dajemy ludziom taki płatek pomiędzy, dla oddechu. Nasz kierowca powiedział ostatnio, że to dobrze, że gadamy na scenie, bo to daje trochę lekkości, odciąża całość. Mamy podczas występu taki zestaw, w którym śpiewamy piosenkę spoza płyty, naszą reakcję na śmierć Lizy w Warszawie, wydarzenie, które nas przeczołgało. Potem jest "Czuły barbarzyńca", a dalej "Trzymaj moją głowę nad wodą", czyli utwór o tym, jak bardzo pos***ym i spisanym na straty pokoleniem jesteśmy. W tym zestawie, po swojej piosence, Radek często opowiada, że może procenty nigdy nie były dobrym terapeutą. To narasta, narasta i po drugiej stronie, to zdarzyło się już kilka razy, krzyczy - zawsze facet - "Ej, grajcie, nie gadajcie!". Obserwowałam to sobie z daleka, kiedy Radek mówił te rzeczy na scenie. Te osoby po prostu nie wytrzymują presji, tej niewygody. Przyszły się dobrze bawić, a nie wykonywać pracę. Ja mam empatię, ale kiedy facet krzyknął mi coś takiego, gdy mówiliśmy o Lizie, pomyślałam sobie: "Uuu, stary, nie teraz, nie tym pociągiem". Całą piosenkę zaśpiewałam w jego stronę, nawet nie mrugnęłam. Rozumiem dyskomfort, ale są momenty, w których dobrze jest skorzystać jednak z karty "dorosłość".
R.Ł.: - Ale to też świadczy o tym, że te rzeczy są wyraziste - to jest chyba najważniejsze. Nie chcę robić w tym momencie życia lajtowych, estetycznych rzeczy. Im jestem starszy, tym bardziej staję się fanem mocnych doznań (śmiech). Dlatego chcę, żeby muzyka też je dawała.
Macie na koncie już kilka ładnych lat wspólnej pracy, to teraz spokojnie możecie powiedzieć: co was w sobie nawzajem najbardziej zaskoczyło?
R.Ł.: - Wszystko (śmiech)? Czy jest coś, co mnie nie zaskoczyło?
M.D.: - (śmiech) Jesteśmy zaskoczeni tym, jak bardzo jesteśmy różni, ale równocześnie podobni. Nadal jednak musimy się o sobie wielu rzeczy dowiadywać i przypominać, bo mimo tego, w czym świetnie się rozumiemy, jesteśmy odrębnymi jednostkami. Ja zazwyczaj daję duży kredyt zaufania i Radkowi też go dałam, tym bardziej że jest bardzo inteligentnym człowiekiem. Ale zdarza się na przykład, bo mam ADHD, że myślę o wielu rzeczach naraz. O, na przykład podczas naszej rozmowy wymyśliłam już, o czym będzie dzisiejsza ilustracja. I w tej współpracy czasem zapominam, że mówię sobie pewne rzeczy w głowie, a on ich nie słyszy (śmiech).
R.Ł.: - Ja to widzę, gdy rozmawiamy z innymi ludźmi i myślę sobie: "Przecież ona mu tego nie powiedziała i on ma prawo nie rozumieć" (śmiech). Jeśli coś takiego się zdarza w naszym duecie, mogę powiedzieć po prostu, że czegoś nie rozumiem i czekam, aż sprawa się wyjaśni. Ale co nas zaskoczyło?
M.D.: - Mnie prawie nic (śmiech).
R.Ł.: - A mnie prawie wszystko, bo Matylda działa i komunikuje się inaczej niż większość ludzi, których znam (śmiech).
M.D.: - Może zaskoczyło mnie to, że czasem Radek nie czyta mi w myślach.
R.Ł.: - Nie przeceniaj mnie, jestem tylko Radkiem (śmiech).