Kathia o "Nie chcę być tu sama": Ta płyta bywa radosna [WYWIAD]
Kathia to artystka, która szturmem podbiła polską scenę alternatywną swoim debiutanckim albumem "przestrzeń". Wraz z początkiem października oddała w ręce fanów już drugie wydawnictwo, zatytułowane "Nie chcę być tu sama", którym udowadnia, że "klątwa drugiej płyty" jej nie dosięgnęła. W rozmowie z Interią Muzyka opowiedziała o swoich inspiracjach, o oczekiwaniach, o kulisach powstawania umieszczonych na krążku duetów, a także o tym, skąd wziął się pomysł na wszechobecny motyw wody. Zdradziła również szczegóły jesiennej trasy koncertowej i swoje największe marzenia na dalszą karierę.

Weronika Figiel, Interia Muzyka: Spotykamy się przy okazji premiery twojego drugiego albumu "Nie chcę być tu sama". Wielkie gratulacje! Minęło już kilka dni od wydania płyty - co czujesz teraz?
Kathia: - Nie wiem, dlaczego tak mam, ale wzruszam się bardzo przez te ostatnie dni. Chociaż jednak wiem, dlaczego tak mam - to po prostu jest ważne wydarzenie. Wydanie płyty, którą tworzyłam tak naprawdę przez półtora roku czy nawet dwa lata, jest ulgą, ale też masą innych emocji. Widzę reakcje ludzi, którzy słuchają tej płyty i mówią, że jest to ich album roku, albo że nie mogą się oderwać, mają za sobą nieprzespaną noc. Mam wtedy takie uczucie niedowierzania i absolutnej wdzięczności.
A propos komentarzy ludzi - widziałam też sporo takich, w których słuchacze pisali, że przepłakują całą płytę i bardzo wzruszają ich te piosenki.
- Tak! Ale wiesz, niektóre z nich są rozweselające, do potańczenia - na przykład "Wszystko jedno", "Rosa" czy "Do tego momentu". Ta płyta bywa radosna. Ale jest coś takiego poruszającego i dogłębnego w uczuciu wzruszenia. To jest piękne, że ci ludzie to odczuwają. Najgorzej by było, jakby odczuwali obojętność. Niech ktoś nie lubi tej płyty, niech ktoś powie coś niemiłego, przynajmniej niech coś czuje.
Mówi się, że drugi album jest najtrudniejszym w karierze artysty - trzeba sprostać oczekiwaniom odbiorców po mocnym debiucie, udowodnić, że ma się więcej do zaoferowania i że idzie się naprzód. Czułaś tę presję?
- Wiesz, że nie? Nie czułam tej "klątwy drugiej płyty" zwisającej nade mną. Bardziej odczuwam to teraz, gdy w wywiadach wszyscy mnie o to pytają (śmiech). Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że tak naprawdę jest - ludzie tak właśnie postrzegają tę drugą płytę. Ja po prostu chciałam zrobić ponownie krążek o moim wnętrzu i emocjach. A czy to sprostało oczekiwaniom? I w zasadzie czyim? Skoro nagrałam moją pierwszą płytę "przestrzeń" o emocjach, opisującą prawdziwe stany, i została ona dobrze przyjęta, to dlaczego teraz, ta, która jest równie prawdziwa, emocjonalna i moja, miałaby nie sprostać? Postawiłam jedyną poprzeczkę taką, że opowiadam emocjonalnie o samej sobie.
Moim zdaniem przy tej płycie rozwinęłam się bardzo producencko, kompozycyjnie, wpuściłam do siebie więcej ludzi. Mój brat Wojtek Półrolniczak, Artur Chołoniewski, Oysterboy, czyli Piotr Kołodyński - to wszystko osoby, z którymi współtworzyłam tę płytę, nieodłączne czynniki tego albumu, dzięki którym poluzowałam "zosiosamosiowanie".
Ja chyba nie czuję tych oczekiwań za bardzo, bo jestem naprawdę zadowolona z siebie i ze swojego zespołu.
Można to podsumować w ten sposób, że sprostałaś swoim oczekiwaniom, co jest chyba jednak najważniejsze.
- Dokładnie, to jest prawda! Najciekawsze jest to, że ja do końca nie wiedziałam, jak ten album będzie ostatecznie wyglądał, jak będzie brzmiał. Dopiero na końcu to wszystko się zeszło, okazało się, że płyta jest spójna i o czymś konkretnym opowiada. Więc absolutnie sprostałam swoim oczekiwaniom i jestem z siebie dumna. Lubię to mówić.
Przy naszych poprzednich rozmowach - w kwietniu i lipcu tego roku - za każdym razem wspominałaś, że płyta jest już praktycznie skończona, ale ty się nie możesz powstrzymać i dorzucasz cały czas nowe piosenki. Kiedy tak naprawdę powstała ta ostatnia?
- O matko! (śmiech) Powiem tak: na ostatnią chwilę powstały miksy do niektórych piosenek, więc myślę, że tak na tydzień przed oddaniem do tłoczenia - czyli de facto bardzo niedawno. Było to chodzenie na krawędzi i balansowanie.
Na krążku znalazła się piosenka "Odpłyń" i pokuszę się o stwierdzenie, że jest to najbardziej intymna ze wszystkich na albumie. Wykorzystałaś tam ciekawy zabieg - została ona nagrana na setkę, na początku zostawiłaś także fragment rozmowy ze studia. Dlaczego zdecydowałaś się na takie rozwiązania właśnie w tym utworze?
- Dla mnie to jest też jedna z najbardziej emocjonalnych piosenek na tym albumie. Kiedy siadałam do niej produkcyjnie, to wręcz czułam drgawki na myśl o tym, że mam to dotykać i usztuczniać. Aż mam ciarki, jak o tym mówię teraz! Dla mnie ta piosenka jest wyrazem prawdy i nie wyobrażałam sobie innego wyboru, niż ścieżka na żywo, gdzie gram na pianinie i śpiewam w tym samym czasie, bez żadnego metronomu czy ulepszaczy. Jeszcze fajniejsze było dla mnie to, że nie nagrywaliśmy jej w profesjonalnym studiu, tylko takim klubie muzycznym w Poznaniu - Dragon. Tam nagraliśmy pianino i wokal, w domowych warunkach. Tam też stworzyliśmy miniklip do tego utworu - swego rodzaju lyrics video. To wszystko sprawia, że "Odpłyń" jest tak magiczne, tak prawdziwe. Ma jeszcze większą moc, jak jest nagrane na żywo. Nie widziałam tam miejsca na sztuczne ozdobniki.
Tak jak wspominałyśmy, na albumie znalazło się sporo smutnych ballad, ale nie brakuje też nieoczywistych melodii, takich jak wesoła "Rosa" czy funkowe "Wszystko jedno". Lubisz eksperymentować z brzmieniem czy wolisz pozostawać w swojej strefie komfortu?
- Totalnie wyszłam ze strefy komfortu przy tym albumie, co właśnie pokazują single, które wypuściłam. Nie robiłam wcześniej takiej muzyki, trzymałam się smutku i ciężaru. Przy tej płycie stwierdziłam: "Co mi tam? To jest muzyka". To jest tak śmieszne, kiedy uświadamiasz sobie, że masz wolną wolę i możesz zrobić to, co chcesz. Ja swojej wolnej woli bardzo dużo użyłam przy tym albumie. Dużo eksperymentowałam z dziwnymi brzmieniami. Dużo rzeczy w studiu wyszło z przypadku - jakiś dźwięk się pojawił niechcący, a ja stwierdziłam, że go zostawiam. Albo w Abletonie tracki mi się inaczej ułożyły, szyk został przestawiony i niektórzy kliknęliby "przywróć", a ja miałam wówczas takie podejście: "A, sprawdźmy! Co z tego przypadku nam wyszło?". Dużo jest więc takich przypadkowych, "brudnych" rzeczy na tej płycie i cieszy mnie to, bo czuć w tym duszę.
Na albumie umieściłaś także duet z Oysterboyem - "Boję się wody". Faktycznie jest tak, że boisz się wody?
- Totalnie nie! (śmiech) Bardzo lubię wodę, ale mam też bardzo duży respekt. Moim zdaniem dobrze pływam, ale gdy jestem na przestrzeni oceanu, to wtedy troszkę się obawiam. To stwierdzenie zostało użyte na potrzeby piosenki, żeby odwołać się do utworu Oysterboya "Chciałbym mieszkać nad morzem". W naszym duecie śpiewam o tym, że "chciałabym mieszkać nad morzem, ale boję się wody, boję się twojej miłości". Bardziej chodziło tutaj o to, żeby pokazać, że trwam w miłości, mimo różnic, ale właśnie te niezgodności troszkę odstraszają. To jest też piosenka wykraczająca poza moją strefę komfortu i chyba nie o mnie... Weszłam tu w rolę osoby, która boi się zaangażowania, a Oysterboy przyjął rolę zakochanego, który oddaje mi wszystko. Więc "boję się wody" oznacza tutaj "boję się miłości".
Motyw wody przewija się również w wizualnej części projektu, przede wszystkim widnieje na przepięknej okładce płyty. Skąd pomysł, żeby tę wodę uwzględnić?
- Zauważyłam, że na tym albumie przez cały czas przewija się w jakiś sposób motyw wody - czy to jest strumień, czy to, że "utonęłam w swoich łzach", czy "naszła pora deszczowa", czy właśnie "boję się wody", czy rzeka, czy nawet rosa. Wszystko jest tutaj tkane wodą. Pomyślałam sobie, że ta "wodna okładka" będzie punktem, który spoi mocno całość.
Lubię sobie ją interpretować tak, że zatonęłam we łzach albo że jestem pod wodą, ale mam bardzo spokojny wyraz twarzy. Jeszcze nie mogę zdecydować, co chcę tym powiedzieć do końca - czy to jest to, czy to, czy w zasadzie obie te rzeczy.
Masz swojego ulubieńca wśród piosenek z nowej płyty?
- O matko! Bardzo lubię "Miłość to za mało" i "Odpłyń" - to są takie dwie, które najbardziej. Ale jeśli bym miała wybierać jedną, w ostatecznym rozrachunku byłoby to "Odpłyń", bo gdy napisałam ten tekst i melodię, to poczułam, że są dla mnie czymś wyjątkowym. Nie mam tak zawsze, jak piszę. A przy tej piosence poczułam, że kocham to, co właśnie wypłynęło ze starego pianina. Więc "Odpłyń".
We wspomnianym przez ciebie utworze "Miłość to za mało" pojawia się taki wers: "Ja napiszę kilka płyt, wszystkie będą o tym samym". Czy to prawda?
- Nie, nie, nie! (śmiech) Już przy tej płycie się to zmieniło. To był bardziej statement mojego tamtejszego stanu, gdzie pomyślałam sobie, że "kurczę, ja nie napiszę o niczym innym, tylko o tej jednej osobie będę cały czas pisać". Już miałam dosyć tego, że cały czas śpiewam o jednym, żeby pozbyć się emocji. Ale na tym albumie jest wiele piosenek o czymś innym, o kimś innym. Ten statement został obalony!
Smutek zostawiasz za sobą i dajesz ludziom tym albumem nadzieję. Jest jakiś artysta, który tobie w trudnych chwilach dawał właśnie taką nadzieję?
- Bardzo lubię Florence and the Machine. To jest artystka, która potrafi opisać rzeczywistość w niespotykany sposób. Aż mam ciarki, kiedy o tym myślę! Jest niesamowitą tekściarką, a raczej "piosenkopisarką", bo jakoś nie urzeka mnie tamto słowo. Również Bon Iver - jejku, ta ostatnia płyta... Albo też Ben Howard. To są osoby, które pomagają mi w trudnych czasach. Ci dwaj ostatni są do rozdrapywania ran, a Florence pokazuje, że jest ciężko, ale w końcu będzie dobrze. To taka moja wielka trójka.
Florence wyrzuca z siebie w pewien sposób emocje, szczególnie na koncertach - biega boso, skacze w tłum ludzi, daje z siebie dużo energii. Jest to jakaś inspiracja dla ciebie, w kontekście nadchodzących występów? Może też wybiegniesz teraz do fanów boso?
- To bardzo ciekawe, że o tym wspominasz, bo dzisiaj rozmyślałam na temat butów na scenę. Wiem, że to może zabrzmieć, jakbym była próżna, ale to jest paradoksalnie bardzo ważny wybór. Ja nie lubię, jak mi jest niewygodnie na scenie. Parę razy założyłam wysokie buty i widziałam potem, że nawet inaczej się ruszałam, było mi niekomfortowo. Dzisiaj wpadło mi do głowy, żeby być na boso na tej trasie, więc bardzo możliwe, że to się stanie.
Czego jeszcze możemy się spodziewać po tej jesiennej trasie?
- Na pewno wizualnie będzie to coś zupełnie innego. Jestem podekscytowana całym procesem tworzenia trasy i koncertów, układania setlisty, aranżowania. Spodziewać się można nowej płyty, ale też nie zostawiam całkowicie tej starej. W koncert będzie wplecionych dużo emocji i dużo zabawy. Chcę się bawić tymi występami, bez wielkiej spiny i rozmyślania, czy one będą dobre. Naprawdę ufam swojej ekipie, całemu zespołowi, bo tutaj ważną rolę odgrywa każdy szczegół - światło, scenografia, praca dźwiękowca. Wiem, że to będzie dopięte. Zapraszam na te koncerty, bo zawsze mam strach, że jednak nikt nie przyjdzie. Ta obawa chyba nie zostawia artystów nigdy - wielu, z którymi rozmawiałam, a są o wiele dalej w swoich karierach niż ja, wciąż ma ten strach, że ludzie nie przyjdą. Jak możecie, to wspierajcie artystów!
Może ten strach jest w jakiś sposób motywacyjny.
- Tak, ale czasem jest też rozbrajający. Opowiem taką ciekawostkę, że raz, lata temu, zagrałam cały koncert dla jednej osoby. To było bardzo dziwne uczucie. Myślę, że może dlatego został mi strach, że może przyjść jedna osoba albo zupełnie nikt. Wiadomo, że wtedy zagrałam najlepszy koncert życia, nawet dla tej jednej osoby i było fajnie, ale obawy pozostają.
Jak rozmawiałyśmy rok temu wspominałaś, że twoim marzeniem muzycznym jest występ na Open'erze. Teraz jest to już za tobą. Jaki jest więc twój kolejny cel?
- O boże! Niesamowite, że udało się to spełnić. Jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu i czuję wdzięczność. A następny krok? Mi chyba po prostu zależy, żeby ludzie przychodzili na koncerty - niezależnie od tego jaka to będzie sala czy wydarzenie. Nie mam kolejnego festiwalowego marzenia. No chyba że Woodstock... Bardzo bym chciała tam zagrać. Ale głównie zależy mi na tym, żeby gromadzić grupkę osób, która będzie aktywnie słuchała mojej muzyki - co się też udaje, na szczęście. To są tak wrażliwi ludzie! Mam wrażenie, że mam najlepszy zawód, jaki mogłabym mieć i czuję za to wszystko ogromną wdzięczność.
Premiera twojego albumu "Nie chcę być tu sama" zbiegła się z datą wydania płyty Taylor Swift i był to jej dwunasty album w karierze. Na koniec mam do ciebie takie pytanie - gdzie widzisz siebie, jak będzie wychodził twój dwunasty album? Jaka będzie wtedy Kathia?
- Przeraża mnie trochę taka daleka myśl. Dwanaście albumów to w końcu nie jest dwanaście lat, tylko więcej! Widzę siebie na pewno na scenie, widzę siebie w studiu, przy lekko rozstrojonym pianinku. Widzę siebie w gronie przyjaciół, z którymi tworzę muzykę... I z rodziną. Może chciałabym mieć dzieciątko po tych dwunastu płytach? Moja mama będzie zachwycona (śmiech). Na ten moment tak to widzę.









