Julie: "Wciąż nie wiemy, dlaczego naszej muzyki słucha tak wiele osób" [WYWIAD]
Czasy monokultury dawno temu przeminęły, a wraz z nimi rola wytwórni i list przebojów jako kreatorów trendów. Dzisiaj ten sam zespół dla jednych może być całkowicie anonimowy, a dla innych nie będzie gorętszej nazwy, czego kalifornijski Julie jest przykładem. W mediach niewiele można o nim przeczytać, choć statystyki przesłuchań w streamingu sięgają kilku milionów, a pierwszy polski koncert (7 czerwca w stołecznej Proximie) dwukrotnie przenoszono do większego klubu ze względu na ogromne zainteresowanie.

Jarosław Kowal, Interia Muzyka: Minęło blisko dziesięć miesięcy odkąd wydaliście "My Anti-Aircraft Friend" - wciąż jesteście zadowoleni z rezultatu czy najchętniej nanieślibyście jakieś poprawki?
Dillon Lee: - Nie jestem całkowicie zadowolony z rezultatu, ale tak jest zawsze z każdym twórczym przedsięwzięciem. Nikt nigdy nie jest w stu procentach zadowolony i uważam, że tak jest lepiej, bo powinniśmy od siebie dużo wymagać. Z biegiem czasu nauczyłem się jednak akceptować to, co nie do końca mi pasowało i przekułem na motywację do wymyślenia czegoś jeszcze lepszego.
Pomysły na niektóre z tych utworów sięgają 2019 roku. Czekały pięć lat, zanim je ostatecznie oszlifowaliście i nagraliście. Zdarzało się, że mieliście ich już dosyć?
Dillon Lee: - Na pewno te najstarsze utwory na pewnym etapie trochę się nam przejadły, bo graliśmy je z milion razy. Czasami odczuwam zmęczenie nimi, ale nie aż tak skrajne, że chciałbym z nich zrezygnować. Wydaje mi się, że to naturalny proces w każdej dziedzinie sztuki. Z drugiej strony po czasie można znaleźć w tych kawałkach coś nowego, co nagle sprawia, że znowu chce się je grać. Tracą pierwotne znaczenie i zyskują nowe.
Nie macie trudności z dogadywaniem się, kiedy pracujecie nad muzyką?
Dillon Lee: - Czasami nie jest lekko, ale to chyba nic nadzwyczajnego, kiedy pracuje się w grupie kilku osób i każda ma precyzyjnie dookreślone pomysły na to, co chce zrobić. Oczywiście w końcu zawsze się dogadujemy, bo inaczej nie byłoby tego zespołu, ale niekiedy potrzeba na to trochę czasu.
Zazwyczaj nad debiutanckimi albumami pracuje się najdłużej, bo powstają od momentu, kiedy zespół zostaje założony. Czy zdobyte po drodze doświadczenia ułatwiają pracę nad nową muzyką, czy utrudniają? Wraz z wiedzą i umiejętnościami często przychodzą też rutyna i poleganie na najwygodniejszych rozwiązaniach.
Keyan Pourzand: - Pod względem aspektów technicznych jest trochę łatwiej, bo wiemy już, jak osiągnąć pewne cele. Wiemy, jakiego chcemy brzmienia perkusji, basu czy gitary i zdołaliśmy przez te kilka lat zebrać odpowiedni do tego sprzęt. Jeżeli chodzi natomiast o komponowanie, to każda melodia i każda piosenka pochodzą z wyjątkowego miejsca i trudno jest tak naprawdę popaść w rutynę. To czysta ekspresja naszych przeżyć, a w emocjach nigdy nie ma powtarzalności. Trudniejsze stało się właściwie tylko to, że mamy co do siebie coraz większe oczekiwania. Chcemy tworzyć muzykę, która porusza nas samych, a nie jest to łatwe, kiedy nasze gusta zmieniają się i podnosimy sobie poprzeczkę.
Za muzyką zawsze powinno stać głębsze znaczenie albo intensywne zaangażowanie emocjonalne. Czy nie ma w tym niczego złego, kiedy tworzy się po prostu przyjemne piosenki?
Alex Brady: - W każdej muzyce kryje się jakieś znaczenie, nie musi za nią stać duże zaplecze teoretyczne. Fajnie, jeżeli coś takiego istnieje, ale słuchacze tak czy inaczej wezmą z muzyki to, czego potrzebują.
Dillon Lee: - Mnóstwo muzyki nie ma z góry przyjętego znaczenia, ale nabiera go z czasem. Nie trzeba z góry zakładać, że chce się opowiedzieć o czymś ważnym. Czasami można się wręcz zaciąć, kiedy narzuca się sobie konieczność stworzenia bardzo konkretnego przesłania. Lepiej zawierzyć instynktowi.
Często powtarzane jest popularne powiedzonko, zgodnie z którym "pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze". Stoi za nim sugestia, że jednej formy komunikacji twórczej nie da się przetłumaczyć na drugą. Jako muzycy i studenci architektury zgadzacie się z tym?
Alex Brady: - Myślę, że z każdego rodzaju sztuki wyłania się jej dusza i wszyscy jesteśmy w stanie ją pojąć, ale to jedyny sposób na nawiązanie więzi pomiędzy różnymi dziedzinami. W żadnym innym przypadku nie wydaje mi się, żeby istniała możliwość nawiązywania wyraźnej komunikacji pomiędzy odmiennymi formami sztuki.
Ostatnio często natrafiam na artykuły z nagłówkami podobnymi do tych, które od lat głoszą śmierć rocka, ale dotyczącymi architektury. Kiedy rozglądam się po moim mieście, wydaje się to całkiem trafne, bo o ile nie jest budowany nowy teatr albo jakieś centrum kultury, budynki zazwyczaj przypominają sześciany zaprojektowane w "Minecrafcie".
Keyan Pourzand: - Z mojego punktu widzenia architektura faktycznie umiera. Pracowałem jako kreślarz w jednym z biur projektowych zajmujących się szkolnymi budynkami i w dużym stopniu moje zadania sprowadzały się do przeglądania przekrojów, które powstały sześćdziesiąt lat temu. Mam świadomość, że wracanie do nich wynika z troski o większe dobro. Projektuje się z myślą o odpowiedniej ilości terenów zielonych, minimalizuje się wykorzystanie klimatyzacji, dobiera takie materiały, by osiągnąć właściwą grubość ścian, ale ze względu na ten odgórnie narzucony kod architektura jest dzisiaj w ogromnym stopniu ograniczona.
Alex Brady: - Mam podobne doświadczenie ze stażu w firmie zajmującej się przebudową szkół. Jest w tej branży sporo miejsc pracy, bo rząd wpompowuje dużo pieniędzy w tego typu działalność, ale jeżeli ktoś chce traktować architekturę jak sztukę, to jest tak, jak powiedziałeś - zostają budynki teatrów, oper i inne monumentalne konstrukcje, których przeznaczenie skierowane jest raczej do bogatych ludzi. W miejskich przestrzeniach nie ma dzisiaj nawet wielu miejsc, gdzie można by postawić coś zupełnie nowego. W Kalifornii naciska się wręcz na nierozbudowywanie przedmieść, więc jeżeli chcesz postawić coś nowego, to najpierw trzeba zburzyć stare albo je przemodelować. Może nie jest to oznaka śmierci architektury, ale ja i Keyan jesteśmy chyba tym znużeni.
Keyan Pourzand: - Powiedziałbym, że to nauka o architekturze jest martwa. Za rzadko skupia się w niej na projektowaniu, a za często na przykład na zastosowaniach sztucznej inteligencji.
Alex Brady: - Mam wrażenie, że w szkołach coraz mniej istotne jest przekazywanie praktycznych umiejętności pomagających w zostaniu architektem albo kreślarzem, a coraz bardziej pokazywanie, jak stać się wielozadaniowym twórcą, który potrafi używać przeróżnych programów komputerowych.
Keyan Pourzand: - Uczy się z góry przyjętych sposobów projektowania i brakuje zachęty do tworzenia czegoś własnego na ich podstawie. Podobnie jest w muzyce, a zwłaszcza w takiej, jaką wykonujemy, często określanej mianem "shoegaze". Na pewno ta etykieta w jakiś sposób opisuje nasze brzmienie, ale widziałem, że ludzie niekiedy chętniej dyskutują o naszych przesterach i wzmacniaczach niż o tym, co gramy. Nie na tym powinniśmy się skupiać. Nie na brzmieniu gitary, tylko na utworze, jaki za jego pomocą powstał. Podobnie w architekturze - ważne są nie narzędzia, a to, co za ich pomocą możemy stworzyć.
W ostatnich czasie wiele młodych osób odkryło shoegaze i stał się nawet bardziej popularny niż na początku lat 90. Według statystyk portalu Rate Your Music pomiędzy 1991 a 1993 rokiem ukazało się blisko pięćset czterdzieści albumów opisanych w ten sposób, a pomiędzy 2022 a 2024 było ich ponad trzy tysiące. Do pewnego stopnia pewnie wam to pomogło, ale czy stało się też ciężarem?
Alex Brady: - W ogóle się tym nie przejmuję i nie myślę o tym (śmiech).
Dillon Lee: - Nie lubię być szufladkowany i na pewno nigdy nie zabiegaliśmy o to, by wpasować się w ramy jakiegoś gatunku muzycznego. Kiedy jesteśmy w ten sposób opisywani, mam wrażenie, że spłyca się naszą muzykę do wyłącznie jednego aspektu, a nie chciałbym, żeby jakaś etykieta ciągnęła się za nami przez resztę naszej działalności. Z drugiej strony nie da się zaprzeczyć, że ponowna popularność shoegaze'u pomogła nam dotrzeć do szerszego grona publiczności.
Gdyby zależało to od was, chcielibyście nagrać ten jeden wielki przebój, który pozwoliłby wam do końca życia utrzymywać się z tantiem, ale w rezultacie większość osób kojarzyłaby was tylko z nim? Na przykład David Bowie powiedział kiedyś, że doprowadza go do szału, kiedy jest rozpoznawany wyłącznie jako autor "Let's Dance".
Dillon Lee: - Absolutnie nie chciałbym tego, bo nie czułbym się spełniony. Może i mielibyśmy piosenkę, która byłaby grana w radiu i dotarłaby do wielu osób, ale większość z nich nie byłaby zainteresowana tym, co robimy i mamy do powiedzenia.
Alex Brady: - A ja mam wrażenie, że każdy artysta z dużym dorobkiem ma ten jeden najbardziej znany utwór, dzięki któremu zaistniał. Mainstreamowa publiczność będzie go postrzegać wyłącznie przez ten pryzmat, ale to nie umniejsza jakości setek innych nagrań, w które wsłuchują się tysiące czy nawet miliony osób na całym globie. Ten wielki przebój w wielu przypadkach okazał się zachętą do zapoznania się z resztą dyskografii. Z jednej strony może to być więc irytujące, z drugiej każdy artysta musi mieć świadomość, że jego muzyka nie będzie dla wszystkich, a jeżeli trafi się jeden kawałek, którego chcą słuchać tłumy, to można się tylko cieszyć.
Keyan Pourzand: - Trzeba się cieszyć, że kogoś w ogóle obchodzi twoja muzyka. Nawet jeżeli tyczy się to tylko jednego utworu.
Nie powstało na temat Julie wiele artykułów i zdecydowanie nie przynależycie do mainstreamu, o ile coś takiego jeszcze istnieje, a jednak macie bardzo duże grono fanów i miliony odsłuchań oraz wyświetleń w streamingu. Nawet koncert w Polsce musiał zostać przeniesiony do większego klubu. To efekt ciężkiej pracy przy promowaniu siebie w mediach społecznościowych czy raczej szczęścia?
Keyan Pourzand: - To kwestia równowagi pomiędzy jednym a drugim. Nie chcemy nieustannie bombardować fanów reklamami koncertów, ale nie chcemy też nie podejmować żadnych działań w mediach społecznościowych. Nie ma jednej uniwersalnej metody. Każdy zespół ma nieco inną grupę fanów i musi sam dojść do tego, jak najlepiej się z nimi komunikować. Sami zresztą wciąż do końca tego nie rozszyfrowaliśmy, ale wiemy na pewno, że jeżeli za bardzo zaśmiecimy nasze kanały, ludzie zaczną mieć ślepotę na wszystko, co dodamy.
Alex Brady: - Wciąż zastanawiam się, dlaczego słucha nas tak wiele osób. Nigdy nie mieliśmy planu marketingowego. Na pewno kiedy podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią, zyskaliśmy nowe możliwości pokazywania siebie, ale i tak nie robimy wiele więcej poza wrzuceniem plakatu z datami koncertów na Instagrama. W tym sensie nie powiedziałabym, że włożyliśmy w promowanie Julie wiele pracy. Wkładamy ją raczej w samą muzykę. Nie mogłam w to uwierzyć, kiedy usłyszałam, że klub w Polsce musiał zostać zamieniony na większy ze względu na zainteresowanie. Nie rozumiem tego, ale to naprawdę urocze. Może to też kwestia punktu widzenia, bo zaczynaliśmy, kiedy byliśmy jeszcze w szkole i graliśmy wyłącznie dla zabawy. Nie próbowaliśmy "przebić się", chcieliśmy tylko tworzyć dobrą muzykę i dobrą sztukę. Poza tym 2020 rok był dość specyficzny.
Keyan Pourzand: - To był okres posuchy, nie działo się nic. Wszyscy siedzieliśmy zamknięci w domach i pracowaliśmy nad tym jednym kawałkiem. Z początku chcieliśmy nagrać podwójny singiel, ale producent, z którym wtedy pracowaliśmy, zasugerował, żebyśmy wypuścili to, co mamy, bo nie da się przewidzieć, kiedy znowu będzie można wejść do studia. Na tym stanęło.
Kiedy uświadomiliście sobie, że ten sukces jest prawdziwy i rzeczywiście setki osób czekają, żeby zobaczyć was na scenie?
Dillon Lee: - Wciąż się temu dziwię, ale próbuję po prostu zaakceptować, że tak się z jakiegoś powodu stało. Ciężko w to w pełni uwierzyć, dopóki nie zobaczy się tych wszystkich ludzi na koncertach.
Alex Brady: - Nie myślałam o tym aż do naszego pierwszego czy drugiego koncertu. To był 2021 rok, tuż po pandemii, graliśmy w gimnazjum w Glendale. Koncert był bardzo mały, w sali na około sto osób i udało się sprzedać wszystkie bilety. Siedzieliśmy później we troje przy stoliku z merchem i nagle zrobiła się przy nim kolejka, rozmawialiśmy z fanami przez jakieś czterdzieści pięć minut. To było dziwne, bo miałam wtedy z dziewiętnaście czy dwadzieścia lat, więc podchodziły do nas osoby mniej więcej w tym samym wieku i mówiły, że uwielbiają naszą muzykę. Poczułam się przytłoczona, bo nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłam.
Wczesny sukces zdjął z waszych barków nieco ciężaru? Wiele młodych zespołów musi włożyć dużo wysiłku w zaistnienie w mediach społecznościowych, a wy nie musieliście nawet zakładać konta na TikToku, co dzisiaj wydaje się obowiązkowe.
Keyan Pourzand: - Na początku czuliśmy się dokładnie odwrotnie, bo kiedy wypuściliśmy pierwszy singiel i okazało się, że dobrze sobie radzi, od razu poczuliśmy strach. Przyglądaliśmy się kolejnym utworom, które planowaliśmy opublikować i zastanawialiśmy się, czy są wystarczająco dobre. W tamtym czasie nie wiedziałem nawet, że ludzie oceniają muzykę i kiedy opublikowaliśmy pierwszy utwór, nie przyszło mi do głowy, że ktoś może coś o nim napisać. Myślałem, że po prostu dzielę się czymś, co zrobiliśmy razem z przyjaciółmi i dopuszczałem, że może uda się nam kiedyś zagrać jakiś koncert (śmiech). Kiedy więc zobaczyłem te wszystkie opinie i próby dookreślenia, do jakich zespołów jesteśmy podobni, było to dla mnie naprawdę szokujące i niepokojące.
Dillon Lee: - Dzisiaj na pewno jesteśmy na dość uprzywilejowanej pozycji w stosunku do wielu innych zespołów. Każdy chce mieć większą stabilność, możliwość komfortowego przemieszczania się pomiędzy koncertami albo wyposażenia się w preferowany sprzęt. Ten medal ma jednak dwie strony i tak naprawdę stres bywa jeszcze większy. Artyści z żadnych innych pokoleń nie musieli mierzyć się z aż tak wieloma, tak swobodnie publikowanymi opiniami na ich temat. To dziwne, ale nie powiedziałbym, że lepsze albo gorsze. Jest po prostu inaczej.
Czytałem niedawno wyniki badań przeprowadzonych przez British Standards Institution, zgodnie z którymi czterdzieści sześć procent osób w wieku od szesnastu do dwudziestu jeden lat deklaruje, że wolałyby dorastać w świecie bez internetu. Myślicie, że został permanentnie zepsuty?
Dillon Lee: - Nie wydaje mi się, żeby został zepsuty, choć nie wszystko mi się w nim podoba. Ma cechy, których wiele osób nie znosi, a poza tym uważam, że nie jesteśmy stworzeni w taki sposób, by nieustannie przyswajać nowe informacje. Taki jest jednak naturalny kierunek ewolucji internetu i nic na to nie poradzimy.
Alex Brady: - Faktycznie to kwestia stopniowej ewolucji, ale niektóre stworzone przy tym zjawiska są niepokojące, chociażby zaburzenie skupienia uwagi. Ludzie zaczęli zupełnie inaczej funkcjonować, również w sferze sztuki, bo wszyscy mają świadomość, że wszędzie mogą być kamery i wszystko natychmiast może się znaleźć w mediach społecznościowych. Internet poniekąd jest zepsuty, ale wciąż może być dobrą zabawą.
Dillon Lee: - Na pewno ułatwił wielu osobom twórczą działalność albo chociażby wyszukiwanie nowej muzyki. Pozwala też zdobyć bardzo dużo wiedzy na niemal każdy temat i na pewno był dla mnie bardzo pomocny, kiedy dorastałem.
Alex Brady: - Prawda jest też taka, że jako zespół zawdzięczamy internetowi cały nasz sukces.
Keyan Pourzand: - A nawet więcej, bo gdyby nie przeszukiwanie jego archiwum i odkrywanie całej tej muzyki, nasze gusta ukształtowałyby się zupełnie inaczej i może wcale nie tworzylibyśmy właśnie takiej muzyki.
Na koniec pytanie, które zadaje sobie tutaj wielu waszych fanów - dlaczego Dillon nosi koszulkę z godłem Polski?
Dillon Lee: - Po prostu bardzo mi się spodobało to godło (śmiech). Kiedy zobaczyłem naszywkę, postanowiłem ją kupić. Europejskie godła w ogóle są niesamowite, ale polskie podobało mi się najbardziej. Poza tym mój dziadek pochodzi z Łodzi. Nie spodziewałem się, że ktoś zwróci na to uwagę.
Keyan Pourzand: - Nie spodziewaliśmy się, że w odpowiedzi na wrzucenie tego zdjęcia dostaniemy dziesiątki wiadomości od polskich nastolatków. To było naprawdę super. Później chyba przez pół roku dzień w dzień przychodziły wiadomości z prośbami, żebyśmy zagrali w Polsce i faktycznie sporo osób wybiera się na nasz pierwszy koncert u was, biorąc pod uwagę to, że dwukrotnie klub był zmieniany na większy.
Alex Brady: - Tym jednym ruchem Dillon podwoił liczbę naszych słuchaczy w Polsce (śmiech).