Zdechły Osa "BRESLAU HARDCORE": Piosenki trudnej młodzieży [RECENZJA]
To nie było wejście z buta na scenę. Zdechły Osa rozwalił drzwi, poustawiał towarzystwo, posprzedawał oponentom liście, a i matkę poderwał. Sprzedał tyłek majorsowi i wcale nie wyszło mu to na złe. Po blisko dwóch latach wpada z wizytą w trampkach, przepoconym dresie oraz kolorowym irokezie. Zaprasza do podziemnego klubu, w którym odór moczu miesza się z gęstym dymem. Zaintrygowani?
Zdechły Osa jest jakiś, co już jest pierwszym plusem. Nie jest karykaturą, zwłaszcza samego siebie, podąża w swoim kierunku i umiejętnie godzi reprezentantów różnych subkultur, o ile w tych czasach na można jeszcze takie wyszczególnić - cała ta alternatywka może spotkać się na jednym gigu, niekoniecznie po to, żeby przy blancie porozmawiać o deskorolce.
Wrocławianin wyróżnia się wszystkim, a co najważniejsze muzyka gra tu pierwsze skrzypce. Ten trochę sepleniący głos, który napędza drugoligowy rap najeżony częstochowskimi rymami i wątpliwej jakości podśpiewywaniem dodaje uroku gitarowo-elektronicznym podkładom i jest kolejnym przykładem na to, że wcale nie trzeba mieć wybitnych skilli, żeby namieszać.
Napizganych zwrotek (zapraszam do sprawdzenia indeksu siódmego) tu od groma, jednak "BRESLAU HARDCORE" nie ma takich bomb jak "Gta Wrocław", "Zakochałem się w twojej matce" czy "Patolove". Ich namiastkę oferuje "SUMMER SONG", najbardziej chwytliwa kompozycja, prostacki refren, jeszcze prostsze, ale jakże ujmujące rymowane trio w postaci ziomki-żołądki-piątki. Zdechły Osa oferuje tu więcej spójności (o ile w ogóle było to przemyślane w jego przypadku), a przy tym mniej nieprzewidywalności niż na "Sprzedałem dupę". Szkoda, że za tym idzie niewiele wersów, które da się zapamiętać już po pierwszym odsłuchu. Wiecie - trochę werbalnych fucków w kierunku stróżów prawa i rządzących, ziomale i miłości, zarówno te niespełnione, wątpliwe, jak i jednorazowe, alkohol i inne substancje pomagające inaczej spojrzeć na rzeczywistość. Klasyka gatunku.
O używkach powstało setki lepszych utworów niż "DOBRA ŚMIECHAWA", wulgaryzmy niczym nie pomagają "JEZUSOWI PO TYGODNIU WE WROCŁAWIU", a powtarzane frazy w "PRZEZ CIEBIE" mimo imponującego beatu Aetherboya1 sprawiają, że można przymknąć oko na linijki. Ta płynące, czasami fascynujące, częściej frapujące (końcówka "O K***, WHOAAH!" - no litości...) patusowe historyjki wplecione między klimat Open'era a Jarocina, potrafią na dłuższą metę nużyć. Ratunkiem mogły być refreny, ale też zbytnio się nie udały - są z zadziornością, buntem, syfem, za to bez chwytliwości. I tego wszystkiego można żałować, bo w tym całym brudzie, mimo sporego dobra, o którym za chwilę, na ciężko tu się na dłużej zatrzymać.
Wspominałem o stylu, a tego sporo wnoszą goście, którzy są największym dobrem "BRESLAU HARDCORE". Oprócz Osy na wykład zaprasza Kony, któremu do szczęścia Ćpaj Stal potrzebne nie jest, a wystarczy tylko alko pomagające zapełnić notatki. Hewra i jej reprezentanci anonimowi nie są, ale można żałować, że ich obecność w większej liczbie rapowych kawałków nie jest bardziej okazała, bo stołeczne ziomeczki w mistrzowskich "NAWYKACH" i "KURTYZANCE ZA 2 DYCHY" rozstawiają wszystkich po kątach. Trochę spokoju wnoszą Brodka, która w przepalonej i trip-hopowej konwencji "DO WIDZENIA" sprawdza się doskonale, oraz Sarsa, dająca trochę popowego posmaku "ELO".
Muzycznie ponownie krążymy między bardziej wymagającymi dla przeciętnego rapera hip-hopowymi podkładami, punkowymi wygrzewami zachęcającymi do pogo, a chłodną elektroniką. "NAWYKI" łączą jakieś The Cure z g-funkowymi piszczałami, "AJAX HAZE x WRAŻLIWE CHŁOPAKI" liże się z amerykańskim południem, jednak więcej dobrego dzieje się w drugiej części, gdy umiejętnie przechodzi w garażowe klimaty. "ELO" brzdąka na gitarze, syntetyczna perka wali równomiernie i sprawdza możliwości każdego dobrego sprzętu audio i nie mam tu na myśli słuchawek połączonych z iPhone'em. "NAPIZGAŁEM ZWROTĘ" płynie wolno, więc imprezę dobrze rozkręca DJ Zeten, który wykonuje cudowną robotę na gramofonach. "DO WIDZENIA" zaprasza zaś do Bristolu, nad którym unosi się zielony dym.
Rozpierducha na polskiej scenie jest zawsze mile widziana, zwłaszcza że większość, ekhm, twórców, jest na maksa ugrzecznionych, a jedyne wybryki to głupkowate filmiki na Tiktoku. Niezłe to "BRESLAU HARDCORE", ale cholernie irytujące, bo jest z nim jak z ubikacją na wielkim festiwalu czwartego dnia. Masz obawy, skorzystać musisz, wychodzisz, po zakończeniu czujesz ulgę. Czy wrócisz ponownie? W zależności od potrzeby.
Zdechły Osa "BRESLAU HARDCORE", Warner Music Poland
6 / 10