Zdechły Osa "Sprzedałem dupe": Bruderszaft z jabol rapem [RECENZJA]
Krzysztof Nowak
Debiutancki legal jednego z najbardziej kontrowersyjnych raperów w kraju nie jest ani tak dobry, jak twierdzą szalikowcy stylówki Osy, ani tak zły, jak przekonują ci, którzy raz po raz się od niej odbijają. To solidny materiał, aczkolwiek zbyt długi czasowo, zbyt krótki lirycznie i zbyt wątły wokalnie.
Polski rap nie raz i nie dwa udowodnił, że bycie niekomercyjnym miewa w nim ogromną wartość komercyjną. Jeśli prezentujesz co najmniej niezły poziom i masz osobowość, o częstsze obcowanie z twoją enigmatycznością i bezkompromisowością mogą upomnieć się zarówno słuchacz, jak i mainstream.
Wie o tym Zdechły Osa, który znalazł się na świeczniku mimo undergroundowej mentalności, publikowania oszczędnych komunikatów w mediach społecznościowych i nienapastliwego promowania swojego bardzo osobnego lotu.
To jednak tylko mała część prawdy o karierze artysty związanego z Wrocławiem. Najbliżej mu bowiem do bohatera z przypadku, który przez splot niespodziewanych wydarzeń zaczyna funkcjonować w coraz to nowszych kontekstach, daleko wykraczających poza jego działalność.
Po raz pierwszy Polska usłyszała o nim w 2019 roku, gdy "niezbyt" świeży pojawił się na scenie podczas koncertu Pezeta. Wtedy to zaprezentował performance, który z miejsca przeszedł do historii gatunku, w którym przecież często widywano artystów w różnych stanach świadomości.
Nagle rozpętała się dyskusja dotycząca profesjonalizmu; jedni grzmieli, że zapomnienie tekstu zwrotki połączone z próbą rzucenia się publiczność to oznaka braku szacunku dla słuchaczy, drudzy cmokali, bo rzekomo wreszcie ktoś postanowił zostać rynkowym koniem trojańskim i spuścić trochę powietrza z nadymającego się balona, jakim jest nasz rap, pokazując graniczną wręcz wyj**kę. Wydaje się, że ani pierwsza, ani druga interpretacja nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Po prostu facet żyje, jak żyje, to wydarzenie było ledwie odpryskiem osobowości, a nie oświadczeniem.
Podobnie ma się rzecz z kontraktem z majorsem w postaci Warnera i jego konsekwencjami. Osa nie jest nawet epizodycznym uczestnikiem rozmowy o tym, czy wzięcie pod skrzydła takiej osobowości jak on, to odwaga ze strony wytwórni, czy też może pomylenie jej z odważnikiem. Nie jest również stroną debaty, którą napędziło kilka spolaryzowanych, operujących wielkimi słowami tekstów dziennikarskich na temat jego wydawnictwa.
Wszystko dzieje się poza nim, ale swoje na tym ugrywa - bardzo rzadko zdarza się, by tak niszowy pod względem formy projekt doczekał się aż takiej nawałnicy komentarzy od twardogłowych, otwartych i tych spoza, którzy na co dzień mają niewiele wspólnego z rymami i bitami. Atmosfera wokół tego debiutu jest gęstsza niż muzyka, która się na nim znalazła.
Nieprzypadkowo pierwszą frazą, która się tu pojawia, jest: "ja mam wyj**ane". Abstrahując nawet od tego, że sam tytuł "Sprzedałem dupe" jest niechlujny językowo - duchy niedokończenia i olewki straszą przez cały krążek. Nie mam wątpliwości co do tego, że jest to pewna dawno ustalona konwencja twórcza, której gigantyczna wytwórnia nie chciała ugłaskiwać i stępiać, lecz w tym momencie sprawdziłaby się ona prędzej na krótkiej EP-ce, a nie LP rozciągniętym na 21 kawałków łamane na godzinę dźwięków. Niby esencja czysta, tyle że rozwodniona.
Bo tak, gość ma potencjał i to duży. Mimo tych wszystkich buńczucznych wtrętów o tym, że "jak się nie podoba, to się k***a spodoba" i byciu z kosmosu, jesteśmy świadkami mniej lub bardziej intencjonalnego autosabotażu. Takie kawałki jak choćby "Patolove" czy "Syreny" udowadniają przecież, że umie pisać i ma swoje pióro, umiejące prostą żulerską poezją barwnie odmalować blaski i cienie życia osobistego i rzeczywistości, a "West Coast" - że jak mu się zachce, to pociągnie sensowną braggę.
Na przestrzeni całości jawi się jednak jako nadźgany człowiek, który najczęściej zaciąga hamulec ręczny, gdy ma okazję powiedzieć cokolwiek znaczącego o swoim wnętrzu i zewnętrzu. Chowa się za bluzgami, zapychaczami i niezgrabnym pastiszem, jednocześnie puszczając oczko, że jego biografia i przemyślenia są ciekawsze, niż wskazywałyby na to teksty. Nieszczególnie zachęca do wyłuskiwania pojedynczych wersów z zatrzęsienia tracków.
Można i tak, dla wielu ta zdawkowość ma niezaprzeczalną wartość. Z tym że bez dopracowania warsztatu (lub też zaprezentowania jego głębi - o ile ktoś sądzi, że to poza) przeje się ona tak szybko jak zelektryzowała. Mielenie podkładów jak nieociosany, posuwający się siłą rozpędu naturszczyk, stojący w rozkroku między rapowym stilo i punkową mentalnością, ma krótki termin przydatności do spożycia. Tego, co jest obecnie, nie da się przypudrować efektami na wokalu i wpasowywaniem strzępów w ramy trudnej melodii.
Jest coś niehumanitarnego w tym, że TAKIE bity trafiły do kogoś, kto - celowo lub nie - tylko incydentalnie bywa dla nich dobrym partnerem, bo nie dość, że najczęściej operuje jedną barwą i jednym tempem, to jeszcze wielokrotnie wpada w nieciekawy freestyle lub rymowanki znane z wczesnej twórczości Młodego Dzbana. Ale Młody Dzban zawsze nadrabiał linijkami i robi to także tutaj, będąc zdecydowanie najlepszym z gości.
Wszystkie komplementy kierowane pod adresem produkcji trzeba zapisywać wersalikami. Żeby nie zgłaszać akcesu do Caps Lock Mafii: niech to będzie po prostu z tyłu głowy, nie na papierze. To wręcz ewenement dla rodzimej gry - stworzyć warstwę muzyczną, która równocześnie zabrzmi tak bogato i zachowa undergroundowy sznyt. Znajduje się tu wszystko; g-funk po trapowym wstępniaku, zwaliste fortece, dopaminowe strzały, wyraźne ejtisy, ciemna elektronika, nadwiślańskie partie TNGHT, gitarowe łomoty, punkowe wstawki... Aetherboy1 i spółka zaserwowali odważne sztosy, które spokojnie mogłyby rozpieprzać głośniki i słuchawki jako samodzielne numery. Niejednokrotnie autorzy powinni zastanowić się nad taką opcją, bo jakość ich pracy próbuje obniżać jeden instrument. Czyli głos gospodarza.
Jest pewną sztuką zrobienie płyty, o której można napisać tyle złego, a zarazem stwierdzić z przekonaniem, że i tak jest więcej niż niezła. Reprezentant Wrocławia nie jest awesome - jest sporą niewiadomą. U niego wszystko się może jeszcze zdarzyć, o ile nie tylko głowa będzie pełna wrażeń.
Zdechły Osa, "Sprzedałem dupe", Warner Music Poland,
7/10