Filip Kalinowski: Naiwność jest dla mnie nieocenioną wartością wczesnego rapu [WYWIAD]

Ignacy Puśledzki

Ignacy Puśledzki

W wydanej przez Wydawnictwo Czarne książce "Niechciani, nielubiani", Filip Kalinowski wraca do Warszawy lat 90., aby pokazać nam początki rodzimego hip-hopu. W wywiadzie dla Interii dziennikarz opowiada, co działo się na ławkach przed blokiem, dlaczego surowość i naiwność wczesnego rapu wciąż go intryguje i czemu nie każdy powinien łapać za mikrofon.

Filip Kalinowski z książką "Niechciani, nielubiani"
Filip Kalinowski z książką "Niechciani, nielubiani"materiały promocyjne

Ignacy Puśledzki, Interia.pl: Wydawałoby się, że z twoją książką niewiele mam wspólnego, bo jestem rocznik 92’ i urodziłem się w Katowicach, ale doskonale pamiętam pokój moich starszych braci: "Ślizgi" na biurku, jakieś próbne tagi na szafkach, stary komputer, mikrofon z pończochą ukradzioną mamie (śmiech). Pamiętam to z mojego domu, a ty w "Niechcianych, nielubianych" przytaczasz dokładnie ten sam obraz.

Filip Kalinowski: - Wydaje mi się, że bardzo wiele rzeczy w tej książce jest wspólnych dla całej Polski jak ten pokój, o którym mówisz, klatki schodowe czy ławki pod blokami. Wiadomo, że wszystkie lokalne sceny miały wówczas jakiś swój osobny sznyt - zawsze jakaś kaseta była bardziej popularna niż inne, jakaś miejska zależność bardziej wyrazista, a któryś okoliczny DJ bardziej wpływowy - ale wiele tych kwestii jest na pewno uniwersalnych. Rzeczy, o których piszę - wspomniany przez ciebie "Ślizg", to co leciało w telewizji czy audycje radiowe, które istniały w tamtym czasie - szły jednak dużo szerzej niż tylko do Warszawy; chociaż właściwie wszystkie ich kwatery dowodzenia były tutaj. To, że zdecydowałem się pisać tylko o Warszawie wynika natomiast przede wszystkim z tego, że ja po prostu jestem stąd - tu się urodziłem, tu dorastałem i tu mieszkam po dziś dzień. Tu chłonąłem od dziecka cały ten rap i nawet  jeśli czegoś nie wyssałem z betonem osiedla, to później pracując już jako dziennikarz, dalej sobie w tym grzebałem i łączyłem kolejne kropki. Jakbym chciał pisać o Kielcach, Śląsku, Szczecinie, Poznaniu czy Łodzi, o wszystkich tych dużych ośrodkach miejskich, które w tamtym czasie były hiphopowo istotne, to musiałbym tam pojechać na dłuższy czas i zasięgnąć języka z czego to tam wszystko wynikało. Te różne wstawki fabularyzowane, które pojawiają się u mnie w książce, są więc w dużej części uniwersalne, ale mają jednak warszawski rodowód.

Te wstawki fabularne, o których mówisz, natychmiast pomagają "poczuć" czasy, o których piszesz.

- Dłuższą chwilę zastanawiałem się jak to ugryźć, bo oprócz lepiej lub gorzej udokumentowanych faktów historycznych - tego kiedy wyszła któraś płyta czy którego dnia odbył się jakiś koncert - to jednak większość tego o czym piszę, jest historią oralną. To są opowieści ludzi, którzy mi te różne zdarzenia na swój własny sposób zrelacjonowali. Zbierając materiały do tej książki, zdarzało mi się po wielokroć, że jedna historia była mi opisywana z różnych perspektyw, które... się nawzajem wykluczały. Z początku miałem nawet taki pomysł, żeby przedstawić jedno zdarzenie trochę tak jak w "Rashōmonie" Kurosawy, który był kilkoma perspektywami widzenia jednej sytuacji, ale w końcu z tego zrezygnowałem, bo doszedłem do wniosku, że to przerost formy nad treścią. Te wszystkie wstawki fabularne są jednak po części takim trochę spisywaniem mitu, bo też mit czy legenda jest często nieporównywalnie ciekawszy niż "prawda" czymkolwiek miała ona by tu być. Być może są więc ludzie, którzy byli świadkami opisywanych sytuacji i zapamiętali je zupełnie inaczej ale... nie o to w tym wszystkim mi chodziło - zależało mi na tym, żeby opisać to na tyle barwnie i angażująco, żeby nawet ludzie, którzy nigdy nie mieli odczynienia z kulturą hiphopową mogli poczuć jak to wyglądało, brzmiało, pachniało i smakowało. Bo też z mojego doświadczenia jest tak, że im więcej o czymś wiesz, tym trudniej o tym pisać Jak o czymś wiesz stosunkowo mało, to pogrzebiesz, znajdziesz i napiszesz, a tutaj było trudno.

Zawsze chcesz się trochę pochwalić tym, co wiesz...

- To nawet nie jest kwestia chwalenia - tylko tego, że każda najmniejsza rzecz wydaje ci się ważna i coś do tej historii wnosząca. Każdej z tych osób, która współtworzyła tę kulturę w Warszawie chciałem też oddać tą książką należny jej hołd. Mój redaktor prowadzący, Jakub Bożek, musiał mnie czasami powstrzymywać, przez co parę takich środowiskowych kwestii ostatecznie spadło. Choćby to, że Wini przyjeżdżał samochodem ze Szczecina dystrybuować płyty winylowe czy to jak ważnym miejscem na hiphopowej mapie Warszawy tego czasu było przejście pod Remontem, gdzie były skateshopy, sklep z winylami i... monopolowy. To właśnie Kuba mówił: "No dobra, ale to nie jest do końca środowiskowa książka. Nie musisz każdej konkretnej rzeczy, którą wiesz, tam upychać". Zdecydowałem się więc finalnie na te fabularne wstawki, bo wydawało mi się, że w nich mogę zawrzeć nieporównywalnie więcej tego kolorytu, niż w linii chronologicznej, którą idzie sobie książka. Te wszystkie optycznie stuningowane Maluchy, podpisane tagiem kasety, wymięte "Ślizgi" i czerwone popielniczki Marlboro widziane jako insygnia wytęsknionego Zachodu, który wtedy wreszcie tu przyszedł - to wszystko łatwiej pokazać w formie fabularnej i też to wszystko jest chyba bardziej obrazowe dla kogoś kto tego nie widział na własne oczy, kto nie był częścią tego środowiska.

Ale to przecież nie jest książka tylko o środowisku rapowym. Ona pokazuje dużo więcej.

- To czego słuchamy, dyktuje nam w ogromnym stopniu nasz gust - coś nam się podoba albo nie podoba i względem tego większość ludzi do tych różnych rzeczy wraca bądź nie. A rap - jak i wiele innych gatunków muzyki rozrywkowej - jest niesamowitym źródłem wiedzy kulturowej, którą można zgłębiać bez względu na swoje preferencje estetyczne. Od socjologii i urbanistyki, przez szereg kontekstów, które przechodzą zwykle pod radarem dużych mediów, takich jak "mała" przestępczość, wątki kibicowskie czy też mapa narkotykowa danego kraju czy regionu. W to wszystko rap daje wprost nieoceniony wgląd, a jednocześnie naprawdę rzadko jest to gdziekolwiek rozpatrywane i analizowane. Bo ta muzyka może być prosta, chamska i wulgarna, może się po prostu nie podobać z wielu różnych powodów, ale nie sposób jej odmówić tego, że daje głos ludziom, którzy zwykle nie mają gdzie indziej się wypowiedzieć. A kiedy słyszymy głosy ludzi wykluczonych, to trudniej ich jednoznacznie osądzać; wydaje mi się wręcz, że to rap odpowiada za to jak duże pokłady empatii mam dla ludzi zupełnie innych niż ja sam. I stąd też moja ogromna wdzięczność dla Wydawnictwa Czarne za to, że chciało się zająć tym tematem i że zgłosiło się z tym do mnie, bo jeśli miałbym się podjąć tego wyzwania jakoś wewnątrz środowiska hiphopowego, to... bym się nie podjął. Tam przecież wszyscy wszystko już wiedzą, więc niby po co to robić?!?

Czytając "Niechcianych, nielubianych" czułem się trochę, jakbym czytał "Please kill me" Legsa McNeila i Gillian McCain opowiadającą o historii muzyce punkowej, którą swoją drogą też wydało Wydawnictwo Czarne. Tam też poznajemy muzyków i ich losy, ale przede wszystkim to, co się dzieje dookoła. Myślisz, że hip-hop był ostatnim takim wielkim ruchem?

- Często się ku temu skłaniam. Historia muzyki rozrywkowej spisywana przy pomocy dużych zmian gatunkowych, dużych wolt estetycznych i dużych nazw zespołów, mam wrażenie, że skończyła się wraz z końcem XX wieku. Teraz po prostu mamy wielką wirówkę, czy wręcz niekiedy niszczarkę, która mieli wszystko i wypluwa jakieś takie pokawałkowane, zmiksowane hybrydy . Zdarza mi się w moich tekstach wnioskować o to, żeby zostawić te wszystkie stare nazwy gatunkowe, bo ogrom dzisiejszej muzyki można określić hasłem "wszystko wszędzie naraz". Ale też wracając do rapu, to on w przeciwieństwie do poprzedzających go wielkich ruchów (ponad)muzycznych ma niesamowitą zdolność zasysania właściwie wszystkiego, co go otacza. Na początku zasysał sample z innych nurtów i wszystkie te podwórkowe opowieści, które krążyły po osiedlach tego świata na długo zanim ktokolwiek zaczął rapować. A wraz z latami zassał też wszystko inne - wszelkie insygnia innych (sub)kultur, wszystkie możliwe brzmienia i gatunki. Weźmy na warsztat tę coraz mocniej widzialną współczesną "woltę rockową" i powrót różnych brzmień napędzanych gitarą. Ludzie, którzy się wychowali na gitarach, mówią o powrocie rocka, a ja tego nie widzę w ogóle w kategoriach rocka, tylko rapu. Nie ważne czy to będzie slowthai czy Zdechły Osa, to oni wszyscy myślą bardzo rapowo - w kwestiach brzmienia, struktury numerów czy formy ekspresji wokalnej i tekstów. Być może jest więc tak, że to jest ostatni gatunek muzyki rozrywkowej, ale pewnie tylko w optyce osób, które stawiają te gatunki na piedestale, bo dla mnie od zawsze właściwie najciekawsze rzeczy działy się pomiędzy gatunkami - w tej dziwnej i na wskroś autorskiej strefie niczyjej.

Nie da się nie zauważyć, że popowi artyści coraz bardziej inspirują się stylem pisania raperów czy ich stylówkami.

- Patrząc na recepcję medialną rapu w Stanach, to tam nieustannie wybrzmiewa, ile ten ruch zmienił na rynku muzycznym i... nie tylko. Bo mówimy tu o całym przemyśle modowym, reklamowym i nawet pokusiłbym się o tezę, że również streamingowym, o języku i szeroko pojętej estetyce, o tym jak się aktualnie miksuje i masteruje płyty rockowe czy o tym, że wokaliści popowi gadają dziś rapem, a ich teksty są nieporównywalnie bardziej przyziemne niż jeszcze kilkanaście lat temu. Ilu rapowych ghostwrterów jest we współczesnym popie i jaki rząd dusz dzierży dzisiejszy rap. To wszystko mam wrażenie, że nigdy w Polsce nie zostało należycie podkreślone - to jak wielka to była wolta, na jak wiele pozamuzycznych kwestii miała wpływ i jak bardzo liczne i kreatywne pokolenia ludzi miało to wpływ. U nas wciąż w wielu miejscach pokutuje to 90sowe, paternalistyczne hasło, że rapować to przecież każdy umie. No, nie; nie ważne czy mówił to w tamtych czasach Maleńczuk czy ledwie kilka lat temu dowodził tego Hot16Challenge z prezydentem Dudą na czele - każdy z nich bardzo dobitnie potwierdzał fałszywość takiej tezy.

Wydaje się to takie proste, nie?

- Mój kumpel "trenował" ostatnio aktora, który ma zagrać w filmie rapera. Aktor ten jest też wokalistą, który wydaje płyty i gra koncerty, ale nauczyć go rapować zupełnie nie szło. Kilka razy ten mój koleżka żalił mi się, że zupełnie żadną miarą nie da się go jakkolwiek w to wdrożyć, aż w końcu wpadł na pomysł genialny w swojej prostocie - czyli sam wszystko nagrał na swój sposób i rzeczony aktor po prostu wkuł to na blachę - będzie w tym filmie rapował stylem i manierą dosyć rozpoznawalnej w środowisku postaci i na pewno ludzie siedzący w temacie skumają kto "kim" nawija. Bo to ile jest w tym całym rapie samouctwa, ile rzeczy jest tam robionych metodą prób i błędów i ile jest w tym środowisku samorodnych talentów, które (samo)szkolą się właściwie od dziecka, to jest dla mnie w tym wszystkim chyba najważniejsze i najpiękniejsze. Że to jest po prostu jakąś taka podwórkowa bajerą, która ma tę swoją dziwną specyfikę, że się rymuje. Zawsze na podwórku były typy i dziewuchy, co miały bardziej gadane i po prostu fajnie się z nimi przebywało, a dzięki mikrofonom, rejestracji dźwięku i multiplikacji nośników, ta ich bajera idzie dalej w świat. Niby to jest takie łatwe i każdy może to robić, ale za każdym razem jak robią to ludzie z zewnątrz, to brakuje im tej niezbędnej w tym fachu wiarygodności.

No właśnie, wiarygodność. Mignęło mi w sieci kilka komentarzy, których autorzy uznali, że jesteś za młody, żeby napisać taką książkę.

- To ważna kwestia, bo ja w 1990 roku miałem 6 lat, a w 2000 miałem 16 - te 10 lat to natomiast bardzo kształtujący i ważny okres w życiu młodego człowieka, cała szkoła podstawowa - wszystkie pierwsze wybory muzyczne, (sub)kulturowe i życiowe. W tym 2000 roku myślałem wtedy, że już jestem dorosły i choć dzisiaj wiem, że zupełnie nie byłem, to też kwestia miejsca w którym dorastałem i tego jak prędko wówczas ten proces następował; jak na drugiej Moleście rapował Sokół: "ja za szybko dorosłem, taka moja dola". Siedziałem sobie na tym osiedlu i z każdym kolejnym rokiem lat 90. coraz mniej kopaliśmy piłkę, graliśmy w kapsle czy uskuteczniali inne podwórkowe próby zabijania nudy. Coraz częściej siedzieliśmy po prostu na ławce ze starszymi chłopakami i przy pomocy różnych substancji psychoaktywnych - tych legalnych i tych mniej - z tą nudą walczyliśmy. "Nuda" wydaje mi się w ogóle słowem kluczem do lat 90. i jednym z najważniejszych kół napędowych rapu.

Pochodzę z Jadwisina, osiedla znajdującego się na granicy dwóch dzielnic - Ochoty i Włocha. Pamiętam jak pani dyrektor przyszła na apel i mówi: "Dzieci już nie będziecie mieli dyskotek w szkole. Za każdym razem leje się krew, przyjeżdża policja i karetka. Koniec". Cała ta sala gimnastyczna, wszyscy posmutnieli, po czym pani dyrektor mówi: "Od dzisiaj raz w miesiącu będziecie bawić się w klubie Trend, gdzie od 17 do 20 będą się odbywać dyskoteki szkolne". No i to jest ten Trend, o którym Vienio nawija: "To było pewne, jak techno w Trendzie" (fragment utworu "Wiedziałem, że tak będzie" Molesty - przyp. red.). Trafiłem tam mając 12 lat i poznałem wiele rzeczy. Lecąc alfabetycznie, to na "a" na przykład: amfetaminę i Aphex Twina. I choć w tamtym czasie różnica roku albo dwóch często zmieniała wszystko, bo ja byłem wtedy jeszcze dzieckiem dla ludzi, którzy współtworzyli już tą scenę, to ja naprawdę dobrze znam cały ten kontekst i szereg miejskich zależności, które odbijały się w ówczesnym rapie. I dlatego myślę o tej książce jak o czymś napisanym z perspektywy pierwszego pokolenia słuchaczy rapu - ludzi, którzy chłonęli te słowa jak prawdy objawione, każdy wątek analizowali na wszelkie możliwe sposoby i też na własne oczy widzieli z czego to wszystko wynika. Bo mam wrażenie, że przeważająca większość książek muzycznych jest pisana z dwóch perspektyw - albo z zewnątrz i bezpiecznego dystansu czasu czy odległości albo z samego środka - "byłem wokalistą", "byłem gitarzystą", "byłem producentem". Jeśli weźmiemy poprawkę na ilość książek punkowych w Polsce, to trzeba by jeszcze do tego dołożyć: "byłem kierowcą" albo "byłem na Jarocinie".

Te są najbarwniejsze (śmiech).

- Masz rację. One są zwykle bardzo środowiskowe i zazwyczaj też źle napisane, ale ja je trochę traktuje nie jako książki tylko materiał źródłowy do dalszego mielenia. Ta moja jest natomiast gdzieś pomiędzy. Jest perspektywą słuchacza, ale nie takiego, który jest ukształtowany i świadomie wybiera gatunek, z którym obcuje i ma do niego jakiś dystans. Ja byłem tym pokoleniem, dla którego każda kolejna kaseta, którą ziomale z osiedla przynosili, pożyczali czy przegrywali, była niesamowicie ważna. Wówczas nie miałem do tego żadnego dystansu i dziś wciąż muszę o niego walczyć, bo naprawdę wiele rzeczy zrobiłem przy tej muzyce po raz pierwszy. I to takich rzeczy, które kształtują człowieka na całe życie: pierwszy taniec na dyskotece, pierwsze piwo, pierwsza wypalona lufka, pierwszy seks, pierwsza awantura. Większość osób zostaje już z tą muzyką na resztę życia i te nastoletnie fascynacje dyktują im dalsze wybory muzyczne. Ja natomiast przez to, że piszę i gadam o muzyce, czuję się wręcz w obowiązku, żeby z tymi emocjami walczyć i nie pozwalać im decydować o tym czego słucham dzisiaj.

Dosłownie parę dni przed naszą rozmową Marcin Flint opublikował swoje podsumowanie przygotowań do podcastu "Od Kimona do Maty", w którym pisze: "Nie wyobrażam sobie słuchania pionierskiego, podziemnego hip-hopu bez sentymentu i dla przyjemności" i dodaje, że "wszystko to koślawe, kwadratowe, naiwne, paskudnie brzmiące". Jak odbierasz te nagrania Trials X, Ein Killa Hertz czy Molesty dzisiaj?

- Te wszystkie przymiotniki, którymi Marcin się posłużył, to często są rzeczy, których ja szukam w muzyce. Bo my w ogóle z Marcinem w 90% przypadków się nie zgadzamy - jak mu się coś podoba, to zwykle mi się nie podoba i na odwrót. Kiedyś jak gadaliśmy sobie na messangerze, to wydaje mi się, że przypadkiem dotknęliśmy tego dlaczego tak jest, bo Marcin napisał mi, że jego interesuje skończony, zamknięty utwór muzyczny, który jest na bardzo wielu płaszczyznach profesjonalny. A dla mnie to nie ma żadnego znaczenia - często wręcz wolę te wstępne szkice i inne beta wersje, które dostaję od ludzi przed wywiadami albo na jakimś etapie pracy twórczej. To, że w tym wczesnym krajowym rapie słychać naiwność jest dla mnie wprost nieocenioną wartością. One były często robione tylko i wyłącznie dla grona najbliższych ludzi, dla ziomali. W miejscu, w którym dzisiaj jest rap jest natomiast głównie myślenie od odbiorcy. I choć te starocie były właśnie "koślawe, kwadratowe, naiwne, paskudnie brzmiące" to były w nich emocje, które nie sposób znaleźć w muzyce, którą tak skrzętnie analizuje się przed wypuszczeniem jak to się dzieje obecnie.

Nie powiedziałbym, że polecam te stare rzeczy. Zachęcam jednak wszystkich, żeby je odpalić i spróbować postrzegać bardziej jako film. Ja sam większości filmów nie oglądam dwa razy i być może do tych nagrań też nie trzeba później wracać. Ale to są zupełnie niesamowite filmy z lat i o latach 90., a naprawdę niewiele powstało w tym czasie prawdziwych filmów równie wiarygodnie opisujących ten moment w historii Polski. Weźmy na przykład "Ewenement" Molesty. To jest dla mnie najmocniejszy popkulturowy obraz miejsca, w jakim znajdowała się Warszawa pod koniec lat 90. Na tej płycie nie ma ani sekundy wytchnienia - od tego wyjącego alarmu samochodowego po ostanie takty numeru ze Wzgórzem to jest jedno wielkie "Miejskie bagno". Czy to z dzisiejszej perspektywy wydaje się niekiedy prowizoryczne, nie najlepiej brzmiące i czy nie zdarzają się tam częstochowskie rymy - zupełnie mnie to nie interesuje. Wracam do tego dla klimatu, a nie "jakości" nieustannie porównywanej z tym co jest obecnie.

Planujesz brać na warsztat kolejne lata Warszawskiego rapu i robić kolejne części książki czy to jest zamknięta historia?

- Skończyłem tę historię w 2000 roku, bo do tego momentu da się tę historię opowiedzieć linearnie. Tych płyt i wydarzeń było na tyle mało, że dało się to sprawnie i w miarę wyczerpująco opowiedzieć. Oczywiście, że znajdą się zespoły i ludzie, którzy się w tej książce nie pojawili, ale do tego 2000 roku dało się to jakkolwiek okiełznać, bo później musiałbym bardzo subiektywnie wybrać ścieżkę, którą bym podążał. I to też mogłoby na pewno być ciekawe, a za pomocą wielu z tych nagrań dałoby się powiedzieć mnóstwo rzeczy o tym jak Polska wyglądała w latach 2000. czy 2010. ale ja... nie ma na razie takiej potrzeby. Choć też - jak Molesta na swoim czwartym krążku - nigdy nie mówię nigdy.

Na tytuł książki wybrałeś cytat z utworu Molesty. Jest jakiś fragment utworu, którym określiłbyś to, co się dzieje dzisiaj na scenie?

- Chyba trudno by było wybrać jakiś jeden wers, musiałbym się chwilę zastanowić. Pewnie byłaby to jakaś linijka Zdechłego Osy mówiąca o tym, że... wszystko wszędzie naraz. Dopiero pod koniec tej książki następuje przecież w tym środowisku jakaś estetyczna opozycja (wcześniej były one głównie miejsko-kibicowskie), z początku ta scena to był stylistyczny monolit. A dzisiaj mówimy o czymś, co jest podzielone na kilkadziesiąt (kilkaset?) oddzielnych scen i środowisk. Mówienie "scena" albo "środowisko" o całym dzisiejszym rapie jest... zabawne. Nie da się opisać współczesnego rapu krótko i zwięźle. Wciąż pokutują pewnie te dawne klisze myślowe, że ten rap i hip-hop, że oni dalej wszyscy razem... No nie, od dawna już tak to nie wygląda.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas