Sting "The Bridge": Proszę wcisnąć przycisk z numerem piętra [RECENZJA]

Zastanawiam się, czy któraś edycja tej płyty będzie wydana na przezroczystych cedekach. Doskonale pasowałoby to do jej merytorycznej zawartości.

Sting na okładce płyty "The Bridge"
Sting na okładce płyty "The Bridge"

Sting od zawsze był twórcą skrajnie wyrachowanym. Już od czasów wczesnych nagrywek The Police, jasnym było - a potwierdzają to praktycznie wszystkie biografie - że przemawiała przez niego nie chęć szczerej artystycznej ekspresji, ale cyzelowana próba grania tego, co może zażreć, co się dobrze sprzeda. I nawet jeśli czuć tu jakiś etyczny chrzęst, każdemu mainstreamowemu twórcy życzyć by wypadało, żeby swoje komercyjne podejście łączył z taką jakością kompozytorską czy wykonawczą. Sęk w tym, że nos do pisania i aranżowania w ostatnich latach go mocno zawodził. Bo ciężko powiedzieć, żeby od czasu "Brand New Day" wydał cokolwiek jakkolwiek interesującego. A płytę nagraną z Shaggym to już w ogóle litościwie przemilczmy.

Sting i Shaggy o zainspirowaniu się muzyką reggaeTV Interia

Ale taka jest cena robienia muzyki dla każdego. Że jeśli nie jest prawdziwą petardą, z muzyki dla każdego staje się muzyką dla nikogo. Choć nie - wróć! Dla Marcina Kydryńskiego. Ten chwaliłby Stinga nawet gdyby ów nagrał na płytę dźwięki swoich porannych czynności toaletowych. "The Bridge" niczego w tej kwestii nie zmienia - to znaczy w kwestii niekoniecznie dobrej passy Stinga, nie dźwięków jego porannej toalety oczywiście.

A zaczyna się tak fajnie, bo "Rushing Water" ze świetną, choć prostą partią basu to oko puszczone do "Every Breath You Take", czy w ogóle dwóch ostatnich płyt The Police. No i dwóch pierwszych solówek naszego bohatera. Dobre wrażenie zaciera się jednak natychmiast, kiedy na tapet wchodzi "If It's Love" - idealne do wind i poczekalni w gabinetach stomatologicznych. Albo reklam, w których uśmiechnięty młodzieniec, skacząc przez snopki siana, biegnie po batonik znanej firmy. Tak, skojarzyło mi się również przez to gwizdanie. Takie trochę "Solsbury Hill" Petera Gabriela dla ubogich.

Podobnie z "The Book of Numbers" - dostajemy przepięknie opakowany prezent, który nerwowo rozpakowujemy, oczekując czegoś absolutnie niesamowitego. A w środku turecki sweterek. "Loving You" to trzeci z kolei dowód, że Sting tak niesamowicie koncentruje się na feelingu i aranżacji, że na dobrą kompozycję sił już brak. Co może tym bardziej denerwuje, bo szkoda takiego bujania i groove'u na coś tak merytorycznie błahego.

W "Harmony Road" słychać efekty fascynacji tradycyjną brytyjską muzyką dawną, której to fascynacji upust Sting dał już osiem lat temu na "The Last Ship" i to bodaj najlepszy moment tego albumu, bo w końcu cokolwiek się w tym numerze dzieje. Szczególnie że metrum tu to - jeśli dobrze liczę - 13/17! "For Her Love" próbuje udawać "Shape of My Heart". I choć do poziomu poprzednika nie doskakuje, to bardzo ładna balladka.

Harmony Road

"The Hills on the Border" choć przebrane w piórka tradycji celtyckich, ma w sobie coś szantowego, czy wręcz discopolowego. Ten numer jest jak rak. "Captain Bateman" to znów ukłon w stronę historycznych tradycji muzycznych Anglii, bazuje bowiem na XV-wiecznej balladzie. Szkoda, że Sting dobija ten numer tragicznym, zupełnie odklejonym od ślicznej pierwszej zwrotki, meandrującym donikąd ciągiem dalszym.

Walczyk "The Bells of St. Thomas" dowodzi z kolei, że jak się jest tak sprawnym rzemieślnikiem to można zrobić coś ładnego muzycznie nawet jak się zapomniało de facto napisać utwór. To samo dzieje się w przypadku akustycznego numeru tytułowego, który zamyka właściwy album. W wersji deluxe czeka nas jeszcze "Waters of Thyme" - znów ładny, dosyć bezkształtny akustyk, "Captain Bateman's Basement", gdzie Sting funkuje i używa techniki scat do tego stopnia irytująco, że gdybym miał wybrać piwnicę, to od batemańskiej wolałbym już chyba tę Fritzla. Na koniec mocno wysilone country'owe "The Dock of the Bay". I - szczęśliwie - koniec męki.

The Bells of St. Thomas

To niebywale zręczna wykonawczo płyta (i tylko za tę zręczność ocena, za kompozycje należy się niżej) pełna muzycznej konfekcji. Absolutny muzak. Kiedyś Sting pucował się, że dzięki tantrze jego ars amandi z żoną zajmuje kilka godzin. Natychmiast zaczął hulać o nim dowcip, że to kilka godzin zawiera w sobie kino, kolację w restauracji i dojazd w obie strony.  I kino kinem, tam się filmy patrzy, ale kolacji z takim nudziarzem jak jej mąż, to pani Trudie Styler serdecznie, serdecznie współczuję.

Sting "The Bridge", Universal

5/10

PS Sting wystąpi 30 lipca 2022 r. na PGE Narodowym w Warszawie.

Sting, a właściwie Gordon Matthew Sumner, to jeden z najbardziej rozpoznawalnych brytyjskich artystów. Muzyk przyszedł na świat 2 października 1951 roku w Wallsend w Anglii.

To jeden z nielicznych wokalistów, który święcił triumfy w zespole, ale także w karierze solowej. Sting występował w The Police zaledwie 9 lat - w latach 1977-1986, co nie zmienia faktu, że wtedy stał się najbardziej rozpoznawalny.
Gordon przyjął swój pseudonim jeszcze w młodzieńczych latach, a wywodził się on od  swetra w czarno-żółte pasy, w którym występował. Pozostałym muzykom kojarzył się wówczas z... pszczołą (sting to po angielsku żądło).
Okres występowania w The Police przyniósł Stingowi najpopularniejsze przeboje jak "Message In A Bottle", "Don't Stand So Close To Me" czy najsłynniejsze "Every Breath You Take". 

Ostatni utwór jest uznany za piosenkę ikoniczną dla Stinga i z nią jest głównie kojarzony. Tylko ten jeden utwór "zarobił" dla Stinga 1/4 jego majątku (wynosi on 400 mln dolarów).
Niewielu wie, że Sting zanim został wokalistą The Police był magazynierem, ochroniarzem w klubie oraz... nauczycielem.

Od najmłodszych lat mimo wszystko jego największą pasją była muzyka - jego pierwsze muzyczne zamiłowania szły w stronę muzyki country i jazzu.

Na zdjęciu z Andym Warholem i Biancą Jagger w latach 80.
+10
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas