Recenzja Sting & Shaggy "44/876": Lukrowane ciasteczka
Kamil Downarowicz
Sting i Shaggy, Shaggy i Sting. Pomyślelibyście, że ta dwójka nagra kiedyś wspólną płytę? No właśnie. Rzeczywistość potrafi czasem nieźle zaskoczyć. Najważniejsze jednak, żeby było to pozytywne zaskoczenie. Jak sytuacja wygląda w przypadku tego nietypowego duetu?
Obu panów nie trzeba chyba nikomu specjalnie przedstawiać. Gordon Matthew Sumner, znany bardziej jako Sting, to chodząca legenda rocka, zaś Orville Richard Burrell, alias Shaggy, zapisał się w świadomości słuchaczy głównie jako twórca ciepłych, popowych piosenek, które każdy kojarzy z MTV czy innej Vivy.
Na pozór artystów dzieli niemal wszystko. Sting pytany w jednym z wywiadów o to, jak właściwie dogaduje się ze swoim jamajskim kolegą, i jak wygląda ich wspólna praca w studiu, odpowiedział: "Każdy z nas miał inne doświadczenia, zestaw umiejętności; Shaggy jest spontaniczny, wiecznie nabuzowany energią i potrafi tworzyć na poczekaniu. Ja jestem bardziej poukładany i metodyczny. W toku prac i ucierania to się sumowało w coś fajnego. Ani przez moment nie miałem poczucia, że muszę się artystycznie wyrzekać czegoś cennego". Muzycy przyznali też, że świetnie się dogadują, zwłaszcza jeśli w pobliżu znajduje się butelka ginu...
Na płycie "44/876" (gdybyście byli ciekawi, co oznaczają te cyferki - są to numery kierunkowe do Wielkiej Brytanii i Jamajki) zdecydowali się podążyć ścieżką Jah. Stąd płytę wypełniają w zdecydowanej większości bujające, pozytywne rytmy spod znaku reggae. Nie znajdziemy tutaj gitarowych kawałków w niekonwencjonalnych odsłonach, czy choćby odrobiny eksperymentów. Czekają na nas bardzo bezpieczne, klasyczne w swojej formie utwory. Jest to dość rozczarowujące, bowiem ze spotkania muzyków o tak wielkim temperamencie i artystycznym dorobku oczekiwać należy zdecydowanie więcej. Jednak zwolennicy niezobowiązujących, lekkich melodii znajdą na "44/876" wiele dla siebie. I chyba o to właśnie muzykom chodziło.
Numer tytułowy, następujący zaraz po nim, "Morning Is Coming" (singel wypuszczony jeszcze przed premierą albumu) i jeszcze kilka innych kawałków to właśnie takie słodziutkie, lukrowane ciasteczka dla całej rodziny, którymi lubią częstować słuchaczy rozgłośnie radiowe. Klimat nieco zmienia się w "Waiting For The Break Of Day", gdzie partia pianina wprowadza nas w bardziej melancholijny nastrój, a wyciągnięta na pierwszy plan perkusja nadaje całości odpowiedniej ciężkości.
Zanim znów dzięki "Don't Make Me Wait" zanurzymy się w plażowych klimatach reggae czeka na nas rozpędzony i nieco podniosły "Gotta Back My Baybe". Podobać może się niesiony dęciakami "Just One Lifetime", lekki gitarowy "22nd Street", typowo "stingowy" - i zdecydowanie wyróżniający się na tle pozostałych kompozycji - "Dreaming In The U.S.A", oraz zamykający album leniwy "Night Shift".
Podobno przeciwieństwa się przyciągają. Patrząc w stronę na Stinga i Shaggy'ego rzeczywiście trudno temu zaprzeczyć. Jednak z tego zderzenia skrajnie różnych artystycznych osobowości nie wykluła się żadna nowa jakość. Wygląda na to, że obaj muzycy mieli pomysł na album niosący słuchaczom relaks i odpoczynek. Tyle i tylko tyle.
Sting & Shaggy "44/876", Universal Music Polska
6/10