Reklama

Post Malone "Austin": Popstar [RECENZJA]

"Austin" to płyta zupełnie inna niż reszta dyskografii Post Malone'a. Ale też nie taka, jakiej spodziewacie się po facecie stawiającego Kurta Cobaina jako swojego największego idola.

"Austin" to płyta zupełnie inna niż reszta dyskografii Post Malone'a. Ale też nie taka, jakiej spodziewacie się po facecie stawiającego Kurta Cobaina jako swojego największego idola.
Post Malone na Kraków Live Festival 2019 /Beata Zawrzel /INTERIA.PL

Post Malone na dobre odcina się od trapowych korzeni. Trudno się dziwić - mówimy o muzyku, który bardziej niż któregokolwiek z rapowych artystów ceni Kurta Cobaina czy Ozzy'ego Osbourne'a. W internecie możecie zresztą bez problemu znaleźć jego pandemiczny występ, podczas którego coveruje utwory Nirvany. "Austin" to pierwsza płyta Posty'ego, na której zagrał na gitarze w każdym utworze. Spodziewacie się rockowego grania? Cóż, tu przychodzi pierwsze i bynajmniej nie ostatnie rozczarowanie.

Reklama

"Austin" to ponad wszystko płyta popowa. Jeżeli faktycznie dochodzi tu do gitarowego grania, to lokujemy się bliżej Imagine Dragons niż jakiejkolwiek inspiracji wymienianej przez Post Malone'a. "Wiosła" są na ogół przysłaniane przez morza dźwięków z syntezatorów. I jeśli odpalacie płytę i jako pierwszy utwór słyszycie "Don't Understand", w którym z pewnością powiewają nirvanowe echa (szczególnie z demówek nagrywanych przez Kurta Cobaina), to będziecie zdezorientowani moimi słowami. Tylko jeszcze bardziej będziecie zdezorientowani tym, co na krążku dzieje się dalej. Bo o ile mamy jeszcze drobne wyjątki jak akustyczne "Socialite" czy "Green Thumb", to "Austin" jest głównie albumem synth-popowym.

Nie ukrywam: są tu numery, które wręcz kipią potencjałem. Konia z rzędem temu, kto nie da się porwać stadionowemu "Novacandy". Bardzo ciekawie brzmi "Too Cool To Die", polane sosem z elektropopu nawiązującego do lat osiemdziesiątych. "Mourning" porywa swoim post-trapowym groove'em tworzony poprzez minimalizm w bębnach, który mógłby być równie dobrze zasługą El-P z Run The Jewels. Wysunięty w przód bas w "Speedometer" pozwala porwać się beztroskiej atmosferze - ale nie macie wrażenia, że totalnie gdzieś słyszeliście ten refren? Albo czy "Sign Me Up" jakoś zaskakująco blisko do nowoczesnego disco w duchu Dua Lipy?

Niestety, wśród szeregu ciekawych muzycznie numerów mamy całą gamę piosenek zwyczajnie nijakich, przezroczystych, istniejących w świadomości słuchacza tylko w momencie, gdy lecą. Takie "Enough is Enough" czy "Landmine" brzmią jak każdy przeznaczony na stadiony pop zmasakrowany przez totalny brak dynamiki, który słyszeliście w radiu w ostatnich latach. Zresztą miks i mastering zaliczyłbym do tych kontrowersyjnych: sterylnych, przekompresowanych będących ofiarą wojny głośności, a przez to powodujących, że są momenty, gdy "Austin" porusza się na granicy przesterowania.

Cieszy, że Post Malone przestał tak nagminnie polegać na auto-tune'ie. Dobrze słyszeć, kiedy bez żadnych wspomagaczy radzi sobie gładko z prowadzeniem melodii. Niestety, do wokalisty genialnego również mu daleko, a momenty, kiedy był ratowany technikami studyjnymi wychwycić jest niezwykle łatwo. To też posiadacz prawdopodobnie jednego z najgorszych vibrato, jakie jesteśmy w stanie usłyszeć. Nie wybrzmiewa ono w żaden sposób naturalnie - bardziej przypomina bulgotanie ryby, a jego wprowadzanie wydaje się wręcz losowe. Brzmi to jakby Post Malone starał się zrobić z niego swój znak rozpoznawczy, ale jednocześnie jest absolutnie nie do przetrawienia. "Green Thumb" miało potencjał stać się najlepszym numerem na płycie, a zostało przez manierę Posty'ego wręcz zmasakrowane.

Gorzej, że Post Malone po momentach "Twelve Carat Toothache", w których postanowił się nieco otworzyć, mówi... totalne głupoty. "Austin" z uwagi na nazwę miało być płytą osobistą? Bzdura. Poza absolutnie najlepszym na płycie "Laugh It Off" nie za bardzo jest w czym wybierać. Jeżeli Post Malone nie zaśpiewa o marce samochodu, wspomni zaraz nazwę jednego z drogich alkoholi. Po wsłuchaniu się w warstwę liryczną aż ma się ochotę powiedzieć Posty'emu: "Dobrze, ziomek, zrozumiałem, jesteś bogaty, chodzisz do drogich restauracji, dziewczyny cię chcą i możesz mieć wszystko". Ale ubrane w tę formę brzmi jak przechwałki nastolatka, który więcej mówi niż... No, wiecie. Gdzie deklarowana dojrzałość? Gdzie ten deklarowany wpływ ojcostwa na zmianę priorytetów?

Chciałbym powiedzieć z czystym sumieniem, że "Austin" to moment wolności artystycznej w karierze Post Malone'a. Bo to niewątpliwie krążek zupełnie inny od tego, czym raczył nas "Biały Iverson" w przeszłości. Mam jednak szereg wątpliwości, bo to koniec końców pozbawiony większych ambicji pop daleki od największych inspiracji muzyka. A może Post Malone po prostu nie potrafi przelać swoich inspiracji na własne numery? Nie wiem, ale jednak trzymam trochę kciuki, aby Posty odpowiedział na to pytanie przy okazji kolejnej płyty.

Post Malone, "Austin", Universal Music Polska

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Post Malone | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy