Nick Cave and the Bad Seeds "Wild God": Hau! Hau! [RECENZJA]

Paweł Waliński

Fajnie czasem musieć coś odszczekać i po dwudziestojednoletniej przerwie odkryć, że Cave'a znów da się słuchać. A ile trwała wasza przerwa od niego? A może nie trwała w ogóle?

Nick Cave wydał album "Wild God"
Nick Cave wydał album "Wild God"Gus Stewart/RedfernsGetty Images

Nie dalej, jak miesiąc temu, recenzując ostatnią płytę Micka Harveya (przeczytaj tutaj!), pozwoliłem sobie stwierdzić, że ów, grający w Bad Seeds w latach 1983-2009 muzyk, jest obecnie w formie lepszej, niż Nick Cave, który gdzieś w okolicach "Nocturamy" i dalszych wpadł w taką matnię narcyzmu i egzaltacji, że obcowanie z jakąkolwiek płytą formacji nagraną po "No More Shall We Part" stanowiło dla mnie bardziej wysiłek niż przyjemność, a fakt że w miejscu, gdzie szalał apokaliptyczny kaznodzieja, zasiadł telewizyjny pastor uparcie zmuszający publikę do wysłuchiwania jego idiosynkrazji, przyprawiał mnie o skręt kiszek.

Bad Seeds, jak i wszelkie inne projekty Cave'a, po prostu przynudzały. Wymuszały na słuchaczu ciągłe mierzenie się nie z fajnymi jak niegdyś historiami, ale zawartością umysłu Cave'a samego w sobie, co jeśli jest w ogóle możliwe, było wyczynem męczącym jak przygotowania olimpijskie.

No i przyszła kryska, muszę odszczekać. Nie, żeby na "Wild God" zniknął rzeczony pastor-konferansjer. Ten zostanie z nami już pewnie na zawsze, jednak w końcu ubyło trochę egzaltacji (niechlubny wyjątek stanowi tu ponad miarę przeciągnięte, potworne "Joy"), a znalazło się miejsce dla zwartych, dobrze napisanych piosenek, jak "Song of the Lake" czy choćby "Final Rescue Attempt". W końcu czytelniejszy - czy może: mniej szemrany - jest przekaz emocjonalny oscylujący pomiędzy nadzieją i jej brakiem, miłością i utratą. Tego faktu akurat ciężko nie atrybuować niebywale tragicznej okoliczności, jaką były śmierci synów Cave'a: Arthura (zm. w 2015 r., w wieku 15 lat) i Jethro'a Lazenby (odpowiednio 2002 r. i 31 lat), jak również wiekowi samego artysty (Cave w tym miesiącu kończy 67 lat). Dowody znajduję się zresztą same.

W rzeczonym "Song of the Lake" Cave cytuje dziecięcy wierszyk o jajku Humptym Dumptym, które spadło z muru i "ani wszystkie królewskie konie, ani wszyscy jego poddani nie mogli skleić Humpty'ego z powrotem". Pamiętacie jakie były okoliczności śmierci Arthura? Przyglądający się kąpiącej się w złotym świetle podmiot liryczny utworu Cave'a urywa jednak ten cytat zaraz po koniach, zupełnie jakby chciał dać wyraz... pogodzeniu ze stratą, w której zdawał się tonąć przez większość ostatniej dekady.

Jakkolwiek przykre nie byłyby jednak okoliczności powstania poprzednich płyt, a także filmów dokumentalnych i kilku ścieżek dźwiękowych, na "Wild God", znalazł się najlepszy materiał, jaki Cave nagrał od lat i trudno odegnać pojawiające się wrażenie, że płyta stanowi swego rodzaju sakrament, rodzaj obrzędu przejścia, jakiegoś chrztu, za sprawą którego muzyk wraca jeśli nie na wybitną artystycznie drogę, to przynajmniej znów zaczyna doganiać peron. I jasne, że zdarzą się tu również numery mniej udane, jak wspomniane "Joy" czy zamykający album "O Wow O Wow", ale w niedawnej jeszcze cave'owskiej skali to i tak bardzo miła i obiecująca na przyszłość odmiana. I dowód, że nawet po najciemniejszej nocy - tak życiowej, jak i artystycznej - gdzieś przez chmury w końcu widzi się upragnione promienie światła.

Nick Cave and the Bad Seeds "Wild God", Mystic

8/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas