Mick Harvey "Five Ways to Say Goodbye": Lepszy od kolegi [RECENZJA]
Paweł Waliński
Nie dalej jak jesienią wydał fantastyczną płytę z Amandą Acevedo. Teraz idzie za ciosem. I nie chybia.
Zeszłoroczna "Phantasmagoria in Blue" była płytą wybitną. Szkoda więc może, że Mick Harvey, wieloletni współpracownik Nicka Cave'a, z którym grał w The Boys Next Door, The Birthday Party, a wreszcie The Bad Seeds, "Five Ways to Say Goodbye" zapowiedział jako ostatnią z serii płyt, na których łączy twórczość własną z coverami. To również koniec pewnej epoki, bo płyty w takim formacie nagrywał przez bez mała dwie dekady.
Cave'owski trop swoją drogą nie jest li jedynie biograficznym, bo cała rzeczona dwudziestoletnia kariera solowa, nie mniej, niż kariera Cave'a, jest karierą storytellera, opowiadacza dziwnych historii. Ośmielę się przy tym stwierdzić, że Harveya słucha mi się dużo lepiej, niż Mikołaja Pieczary, bo w przeciwieństwie do bardziej znanego kolegi, nie popadł w artystyczny narcyzm, która to okoliczność mnie prywatnie skutecznie uniemożliwia czerpanie większej radości z czegokolwiek w dyskografii The Bad Seeds powyżej "No More Shall We Part".
Harvey jest oszczędniejszy. Mniej przerysowany. Mniej egzaltowany. Mniej histeryczny. A wcale nie ma gorszych numerów i wcale nie opowiada mniej zajmujących historii. Przeciwnie do Cave'a, którego tytaniczne ego przesłania niekiedy (ok, wcale nie "niekiedy" a "często") utwór, Harvey pozwala owym wybrzmieć. Album jest bardzo, ale to bardzo piosenkowy, bardzo bliski folkowi czy alternatywnemu country, co nie przeszkadza czasem Harveyowi pobawić się w awangardzistę, jak w zdekonstruowanym, polifonicznym i polirytmicznym "Demolition" (cover Eda Kuepera), zbliżyć do Rocky'ego Eriksona, jak w przepięknym "The Art of Darkness" czy przywalić bardzo mocnym noise'owym crescendo w "Setting You Free" Davida Mc Comba.
A i numery takich tuzów jak Lee Hazlewood ("Dirtnap Stories") czy Neil Young ("Like a Hurricane") potrafi odegrać tak, że brzmią jakby były to jego własne kompozycje. Bolączką płyt, na których znajdują się (nawet jeśli tylko jeden albo kilka) covery, jest to, że owe zazwyczaj dosyć drastycznie odstają od pozostałej zawartości albumu, są najwyżej ciekawostką. Tu jest zupełnie inaczej, "Five Ways to Say Goodbye" jest tak spójna, a Harvey tak mocno narzuca swoje brzmienie, że trudno tak naprawdę ustalić, które numery skomponował on sam, a które ktoś inny.
Wszystko to nierzadko w otoczeniu rozmytych, wręcz dream popwych gitar, doskonale podkreślających kontrapunkt między ciepłotą dźwięku, a chłodem emocjonalnym przekazu. Słony karmel, czekolada z chilli - rozumiecie - kontrast, który wprawia nasze kubki smakowe, a po nich mózg w ruch, rozkosznie zbija z pantałyku. "Five Ways to Say Goodbye" to muzyczny ekwiwalent takiego wrażenia i zarzekam się, naprawdę lepsze to od pretensjonalnych jęków, tego wspomnianego bardziej znanego kolegi.
Mick Harvey "Five Ways to Say Goodbye", Mystic
8/10