Myslovitz "Wszystkie narkotyki świata": No, cześć, coś długą mieliście przerwę [RECENZJA]
Paweł Waliński
Dziesięć lat od ostatniego studyjnego nagrania Myslovitz nagle wydaje nową płytę. Tylko czy to jeszcze ma sens?
Dziesięć lat w muzyce to cała epoka. A czasem nawet kilka. Również w muzyce polskiej. Cofnijmy się więc o tę dekadę. Jaki krajobraz widzimy? Rok wcześniej z Myslovitz odszedł Artur Rojek, a dołączył do nich Michał Kowalonek ze Snowmana. Gołowąs z Dąbrowy Górniczej, Dawid Podsiadło właśnie wygrał drugą edycję "X-Factor" i zaserwował publiczności debiutancką płytę. Złoto zgarnął ostatni nagrany przed śmiercią album Marka Jackowskiego. Debiutowała Margaret, Britney Spears nadal nagrywała płyty. Wielkomiejska publiczność bawiła się na koncertach Psychocukru. Żył jeszcze David Bowie, który wydał przedostatni album. Kompletnie inne otoczenie, niż dziś. Wtedy muzyka zespołu z Mysłowic wydawała się jakoś (choć z płyty na płytę coraz mniej) istotna, relewantna. Dziś... nie.
W teorii nic się nie zmieniło. Myslovitz dalej oscyluje w obrębie szeroko rozumianego indie rocka. Tu jakieś elementy noise rocka, tam trochę shoegazingu, gdzie indziej ukłon w stronę dream popu... Zestaw znany, lubiany i niby dokładnie ten, który zapłodnił umysły całemu pokoleniu młodszych artystów. Z tym, że dziś to jakoś już niekoniecznie działa. Słuchając takiego "Króla wzgórza" albo "Przypadkiem" człowiek miast przechodzić jakiś emocjonalny egzorcyzm, jak bywało za czasów Rojka, prędzej widzi przelatujące przed oczami kadry z generycznego serialu telewizyjnego pewnej stacji z kapitałem amerykańskim. Czyli ten nadużywany w nich pasaż, kiedy w tle coś gra, a oni cierpią osobno, choć się przecież kochają, samochody w deszczu jeżdżą Aleją Jana Pawła II, a pianka na kawie w modnej kafejce zdobna jest w śnieżynkę czy inną różyczkę.
To oczywiście może być kwestia gustu, ale pozbawiona charakterystycznej histeryczności wokalu Rojka, muzyka Myslovitz wydaje się nagle pusta, konfekcyjna, zupełnie pozbawiona ciężaru gatunkowego. Błaha. Letnia. Owszem, są tu fajne numery, choćby "Latawce", kojarzące się z nagranymi przez Rotary "Dzikimi plażami". Melodia niby prosta, ale przecież bardzo buja, z tym że... zaledwie buja. Jako rzeczone latawce - wleci i chwilę później wyleci. Nie zostanie po niej nic. Nie chcę się pastwić nad nowym wokalistą, Mateuszem Parzymięsem, bo ani grama tu jego winy, jest wokalistą co najmniej sprawnym, choć barwę ma po prostu krańcowo nieciekawą. Wyraźnie jednak słychać, że grupie w tym składzie po prostu brakuje chemii, synergii, tego czegoś, co odróżnia tych najlepszych od niekoniecznie godnych uwagi średniaków.
Kolejną sprawą są teksty. Te za Rojka może nie były jakimś genialnym połączeniem Keatsa z Verlainem i Rilkem, ale poniżej pewnego poziomu nie schodziły. Wspomnijcie choćby "Chłopców". Dzisiejsze teksty Myslovitz są niby o czymś, ale tylko "niby". W gruncie rzeczy totalnie roztapiają się w magmie rozciągniętej między Sylwią Grzeszczak a Sanah. A zza winkla z uśmiechem schadenfreude patrzy na to Michał Wiraszko z Much.
Zazwyczaj w takich chwilach piszę, że "to płyta dla fanów zespołu", że "kto pokochał ich dawniej, przypomni sobie dawne uczucia". Tylko, że tym razem mam poważne wątpliwości, czy nie stanie się odwrotnie, czy dawni fani zespołu z Mysłowic nie przeżyją jakiegoś małego załamania, mikrowylewu, czy nie pęknie serduszko, nie umrze kotek z insta. Bo Myslovitz sprzed dekady i Myslovitz obecny to właściwie zupełnie inne ansamble. Może nie warto było podpinać się pod własną przeszłość i po prostu założyć nowy zespół? "Wszystkie narkotyki świata" to płyta, o którą nikt nie prosił (no, może kilka osób), której nikt właściwie nie potrzebował, a na którą fani niczym sobie nie zasłużyli.
Myslovitz "Wszystkie narkotyki świata", e-Muzyka/Rock House Entertainment
3/10
Czytaj także: