Maruja "Pain to Power": Wszyscy za jednego [RECENZJA]
Post-punk i art rock zatopione w spiritualjazzowej, medytacyjnej aurze. Raz gęsta i wściekła, kiedy indziej zaaranżowana z uwielbieniem do patosu, w każdej wersji nawołująca do pojednania i dostrzeżenia prawdziwego wroga - taka jest muzyka zespołu Maruja na jego długo wyczekiwanym debiutanckim albumie.

Wielu artystów próbuje stopniowo wzmacniać swoją pozycję za pomocą krótszych wydawnictw, zanim wreszcie decyduje się na publikację kulminacyjnego pierwszego albumu. To ryzykowna taktyka, o czym przekonał się chociażby Chance the Rapper, gdy po sześciu latach od premiery przełomowej EP-ki "Acid Rap" odniósł dotkliwą porażkę, wypuszczając "The Big Day". O ile jego droga służy za przestrogę, o tyle z Maruji można brać przykład. Szereg świetnych singli i EP-ek wydanych w ciągu dziewięciu lat doczekał się niedawno zwieńczenia w postaci jednego z najbardziej ekscytujących debiutów ostatnich lat.
Muzycy z Manchesteru pewnie nie do końca by się z tymi słowami zgodzili, bo w 2019 roku (po zmianie w składzie) postanowili trwale usunąć wszelkie ślady po swoich trzech początkowych EP-kach, argumentując ten ruch poczuciem zbyt wyraźnego rozdźwięku pomiędzy ich przeszłym a obecnym obliczem. Kolejny dowód na to, że streamingowi nie można ufać i lepiej gromadzić wydania fizyczne...
Ten drastyczny ruch można jednak zrozumieć, kiedy dotrze się do jeszcze gdzieniegdzie dostępnej EP-ki "Explicit Trickery" z 2017 roku. Jej zawartość przypomina skrzyżowanie wczesnego Red Hot Chili Peppers z Bomb The Music Industry! Nie wtórne, nie odtwórcze i zdecydowanie niemożliwe do skwitowania jako błąd młodości dopiero formującego się zespołu. Na pewno natomiast czteroutworowe wydawnictwo "Knocknarea" z 2023 trzeba uznać za odkreślenie przeszłości grubą linią i początek formowania się stylu, który na "Pain to Power" osiągnął ostateczny kształt.
Niewątpliwie drugie wcielenie Maruji wyrasta z tego samego korzenia, co Black Midi, Squid czy Black Country, New Road i do tej samej szufladki na ogół jest siłowo wpychane. Każdemu z tych zespołów doczepiono etykietę: "Nowa fala brytyjskiego post-punka", choć raczej ze względów marketingowych niż przez faktyczny ścisły związek z prekursorami z lat 70. pokroju Magazine, Gang of Four albo Public Image Ltd. Nie oznacza to jednak, że punktów wspólnych nie ma, a najwyraźniejszy jest ten pozamuzyczny - punkowy bunt przeciwko rzeczywistości podany nie w postaci wartkiego strumienia gniewu spod znaku Sex Pistols, tylko w dokładnie przemyślanych słowach i kompozycjach.
Te nowe nonkonformistyczne zespoły (nazywane też brexitcore'owymi) bardziej niż określone brzmienie, łączy spójna refleksja. Doskonale uchwycona w otwierającym album utworze "Bloodsport": "Complicit in the narrative of pacified killings it's a / Sore sight when you gotta choose / The lesser of two evils either one will prove / That we're socially in apathy what's left to lose?". Żyjemy w znieczulonym, zobojętnionym społeczeństwie, które ma siłę jeszcze tylko na to, żeby przyspieszać własną autodestrukcję. Od Idles po Fontaines D.C., w tekstach zamiast haseł zagrzewających do walki, słychać niemoc i poczucie, że nie zostały już żadne batalie, które dałoby się wygrać. To jeszcze nie jest wywieszenie białej flagi, ale już też nie naiwna wiara w to, że wystarczy wykrzyczeć protest, by porwać tłumy i wymusić na rządzących zmiany. Gniew i poczucie niemocy - u Maruji to dwa wymiary tego samego przekazu, dzięki któremu album "Pain to Power" można określić oksymoronem "agresywnie refleksyjny".
Początkowe blisko czternaście minut (utwory "Bloodsport" i "Look Down On Us") to wprowadzenie tak gorączkowe i duszne, że trzeba sobie w trakcie ich przesłuchiwania przypominać o oddychaniu. Pod względem czasu trwania dzielą się nierówno, bo pierwszy to w miarę przystępne niespełna cztery minuty czystego szaleństwa. Jacob Hayes uderza tutaj w werbel z tak dużą zaciekłością, jakby zaklął w nim całe otaczające go zło. Matt Buonaccorsi szarpie za struny chroboczącego basu z podobną zaciekłością, ale raz po raz wprowadza odrobinę wytchnienia zgrabnym slidem. Harry Wilkinson wtóruje im hałaśliwym tłem gitarowym i krzykiem ze specyficznym brytyjskim akcentem. Joseph Carroll wydaje się z kolei wyciągnięty wprost z innego wielkiego zjawiska brytyjskiej muzyki ostatnich lat - tamtejszego jazzu spod znaku Sons of Kemet, Ezra Collective czy Binker & Moses. Wszyscy razem grają z taką intensywnością, jakby to miał być ostatni utwór w historii ludzkości, ale z wygospodarowanym mniej więcej w połowie miejscem na przetrawienie emocji. Jest tutaj wszystko to, czego zabrakło zeszłorocznemu albumowi The Messthetics and James Brandon Lewis - intrygującemu połączeniu jazzu z rockiem, ale zbyt ostrożnemu i niskoenergetycznemu.
Blisko dziesięciominutowy "Look Down On Us" można z kolei uznać za najbardziej reprezentatywne przedstawienie manifestu stojącego za tym albumem. Nic dziwnego, że mimo nieradiowej długości, właśnie ten kawałek wytypowano na singel. Służący za najpowszechniejsze narzędzie artykulacji opozycyjnego przesłania na tej "scenie" muzycznej sprechgesang, czyli śpiewo-mowa, w początkowym etapie przybiera tutaj formę niemal rapowaną. Bliższą Zackowi de la Rocha z Rage Against the Machine niż Jasonowi Williamsonaowi ze Sleaford Mods. Wilkinson najpierw cedzi w ten sposób parafrazy znanego od dekad punkowego przekazu "zjeść bogatych", ale w drugiej, bardziej zniuansowanej połowie utworu aktualizuje go o spostrzeżenia na temat stanu obecnego - częściej walczymy sami ze sobą niż z ciemiężcami skupiającymi władzę, którzy nastawiają nas przeciwko sobie. Monumentalna część środkowa z użyciem sekcji smyczkowej zmienia nastrój z prowokującego do zaciskania pięści na zachęcający do otwarcia serc, ale to Carroll wydaje się sprawować kontrolę nad całością, bo ilekroć odgrywa przypominający bzyczenie osy riff, wszystkie inne dźwięki schodzą na drugi plan.
Po tym wycieńczającym prawie kwadransie zespół wchodzi w odmienny tryb. Wyraźnie łagodniejszy utwór "Saoirse" pozwala się zregenerować, choć przekaz nawołujący do przypomnienia sobie, z kim naprawdę powinniśmy walczyć pozostaje równie głośno wypowiedziany. Saksofon Carrolla z początku przywodzi na myśl spokojne, rozedrgane brzmienie Alabastera DePlume, a śpiew zamiast "gadania" zaskakuje emocjonalną woltą. Wilkinson nie ma interesującej barwy głosu, technicznie też niczym się nie odznacza, ale kiedy wyrzuca z siebie: "It's our differences that make us beautiful", porusza szczerością i autentycznością. W takim wydaniu Maruja jest najbardziej kontemplacyjna.
Te trzy utwory wyczerpują zakres stosowanych przez zespół zabiegów, ale informacji dźwiękowych w każdym z kolejnych pięciu jest jeszcze wiele, a ich ułożenie zostało tak dobrane, by trwający łącznie pięćdziesiąt minut album nie tylko ani przez chwilę nie nudził, ale też, żeby chciało się słuchać go od deski do deski. Został skonstruowany na bazie spójnej narracji i chociaż odstępy pomiędzy poszczególnymi kawałkami są wyraźnie zaznaczone, jeden wydaje się wynikać z drugiego i trudno znaleźć dogodny moment, by wyłączyć "Pain to Power", zanim znowu dotrze się do ostatniej sekundy. Nie ma ku temu żadnych powodów, trudniej będzie znaleźć raczej takie, by odmówić sobie wielokrotnego zapętlania tego doskonałego debiutu.
Maruja "Pain to Power", Music for Nations
10/10





![ARS LATRANS Orchestra: "Czuliśmy, że potrzeba większej lekkości" [WYWIAD]](https://i.iplsc.com/000M18ET5REN6TO0-C401.webp)


![Mikołajki 2025 w Polsacie. Plejada gwiazd i świąteczne przeboje [RELACJA]](https://i.iplsc.com/000M1ECRB6W4SMS6-C401.webp)
