Marillion "An Hour Before It's Dark": Nie-ryby głos też mają [RECENZJA]
Marillion wielokrotnie opierał się krytyce, jaka spadła na twórczość zespołu po odejściu Fisha. Obudźcie się. Raz, że to było 30 lat temu. Dwa, że nawet po tym czasie trudno oskarżyć Marillion o dziadowanie.
Rock progresywny - również w wersji neo - mimo funkcjonowania w niszy nisz, najlepsze lata ma już dawno za sobą. Nie inaczej jest z grupą Marillion: choć premiery nowych albumów wywołują pewne poruszenie, gwar kończy się zazwyczaj chwilę po premierze.
Oczywiście to po części wina czasów, tempa "konsumpcji" muzyki, choć z pewnością lata osadzenia się (cóż, nie każdy potrafi się zredefiniować jak Fish) i utraty z wiekiem młodzieńczej pasji robią swoje. Dlatego też nowe płyty łatwo postrzegać jako pretekst do przypomnienia się i trwania w przestrzeni muzycznej aniżeli okazja do postawienia przez słuchaczy nowej pozycji na piedestale obok takiego "Misplaced Childhood". Ale czy faktycznie warto na to patrzeć tylko w ten sposób? Płyta "An Hour Before It's Dark" udowadnia bowiem, że muzycy są nie tylko próbującymi się odnaleźć weteranami.
Gdybym miał wskazać, kiedy Marillion jest najciekawszy - zarówno z Fishem, jak i ze Steve'em Hogarthem na pokładzie - to wskazałbym momenty idealnego wyważenia progresywnych ambicji z popową przystępnością. Na "An Hour Before It’s Dark", będącym pierwszym albumem grupy od czasów "F.E.A.R" z 2016 r., bez wątpienia się to udało. Oprócz ekspozycji na trwające w nieskończoność solówki, wielokrotne zmiany progresji akordów, skomplikowane aranżacje, otrzymujemy kilka niezwykle melodyjnych utworów ze świetnie rozegranymi refrenami jak w "Reprogram the Gene" lub "Be Hard On Yourself".
Ale jeżeli myślicie, że za przystępnością, jaką niewątpliwie oferuje Marillion, kryją się łatwe emocje, to jesteście w sporym błędzie. W końcu kończące płytę "Care" to podzielony na cztery akty utwór opowiadający o człowieku, który coraz bardziej godzi się z nadchodzącą śmiercią. A przy okazji rzecz zaskakująco bliska "Script for a Jester's Tear".
Nie można zapomnieć o singlowym "Murder Machine", od strony tekstowej nawiązującego bezpośrednio do sytuacji pandemicznej, w której kontakt z bliską osobą mógł skazać ją na śmierć. Muzycznie natomiast przywołuje wspomnienia o "Marbles", a jednocześnie niewątpliwie słyszymy tam - ku mojemu szczeremu zaskoczeniu - echa U2 z czasów "The Joshua Tree".
Rozpoczynające płytę "Be Hard on Yourself" przechodzi od przystępnej piosenki radiowej niosącej za sobą sztafaż gitarowych przebojów lat 80. aż do części trzeciej, gdy to zmienia się w space rockową balladę wyjętą wprost z "Meddle" Pink Floydów. Jestem też przekonany, że kosmiczne riffy w onirycznym "The Crow and the Nightingale" błyskawicznie wpełzną wam do głowy.
Pewnie spytacie o dyspozycję głosową Steve'a Hogartha. Na "F.E.A.R" sprawiał wrażenie wymęczonego, podejmującego próby szarżowania, przy których nie wydawał się świadomy własnych ograniczeń. A trzeba przyznać, że choć instrumentaliści z Marillion starzeją się z godnością, to pojawiająca się w głosie chropowatość coraz bardziej zdradza, że Hogarth nie jest już... ekhm... pięćdziesięciolatkiem. Na szczęście postanowił potraktować tę sprawę o wiele poważniej, dzięki czemu wykazuje się większą precyzją, porzuca próby falsetowania, nie nadwyręża strun głosowych, a jednocześnie śpiewa z pasją, jakiej dawno u niego nie było słychać.
Wiem, że wyznawców rocka progresywnego, twierdzących, że od czasu odwrotu od koncept-albumów składających się z kilku 20-minutowych tracków, w muzyce nie wydarzyło się nic ciekawego, jest całkiem sporo. Jednak takie płyty jak "An Hour Before It's Dark" budzą we mnie tego zagubionego nastolatka, który po odkryciu Pink Floyd, King Crimson czy Van Der Graaf Generation też tak uważał. A że to rzecz tak niewątpliwie solidna, jak i mało odkrywcza, nie jest tu ważne.
Marillion "An Hour Before It’s Dark", Mystic Production
7/10
PS Zespół w ramach Marillion Weekends zagra trzy wyjątkowe koncerty w Łodzi w dniach 8-10 kwietnia.