Przewodnik rockowy. Marillion bez Fisha: Co dalej?

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

25 lat temu, 16 września 1988 roku ogłoszono, że Fish odchodzi z grupy Marillion. W kolejnym odcinku "Przewodnika rockowego" przypominamy, jak do tego doszło i co wydarzyło się później.

Następcą Fisha w Marillion został Steve Hogarth
Następcą Fisha w Marillion został Steve Hogarthfot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl

Podobno muzyka łagodzi obyczaje. Jeśli tak, to należałoby oczekiwać, że na pewno dotyczy to tej, która jest adresowana do tzw. "myślących" słuchaczy. A za takich, zapewne uważają się ci, którzy gustują w najambitniejszym (jak sami przeważnie uważają) nurcie rock'n'rolla, czyli w rocku progresywnym. Dlaczego od tego zacząłem? Bo dziś będzie o wręcz szkolnym przykładzie na to, że niestety nie zawsze tak się dzieje.

Oto bowiem, gdy równo ćwierć wieku temu (16 września 1988 r.) ogłoszono, że od uwielbianego wtedy Marillionu odchodzi jego wokalista i tekściarz Derek Dick, powszechnie znany jako Fish, to wielu jego fanów uznało, iż pozostali muzycy zespołu powinni od razu podać się do dymisji. Tu jednak spotkała ich niespodzianka, bo nie dość że ci tego nie zrobili, to jeszcze w zaledwie kilka miesięcy później (a gdzie "żałoba"?) ośmielili się wrócić do służby z nowym frontmanem. I cóż się wówczas stało? Otóż spora grupa dotychczasowych słuchaczy... nagle się na nich obraziła!

O karierze Fisha, a zatem i jego latach spędzonych w Marillionie, w Przewodniku rockowym już pisałem, stąd czuję się zwolniony z obowiązku gawędzenia o tym, jak doszło do wprowadzenia zespołu na progresywny piedestał. Dlatego zacznę tu, gdzie wielu (opowiadających o Marillionie) kończyło.

Mamy jesień roku 1988. Aby wszystko było jasne, trzeba tu podkreślić, że to Fish porzucił swoich kolegów, a nie oni jego. Oto co na ten temat powiedział kiedyś Steve Rothery: "Z Fishem sprawa często wyglądała tak, że obok kilku wspaniałych pomysłów, miał jeszcze więcej takich zupełnie średnich. Nie znosił natomiast słów krytyki, co z czasem stało się prawdziwym problemem. Czuliśmy, że nie jesteśmy w stanie rozmawiać z nim normalnie o rzeczach, które naszym zdaniem były złe. W miarę upływu czasu coraz silniej starał się podkreślać, że Marillion to on. Pewnego dnia oświadczył, że od tej chwili pragnie otrzymywać 50 proc. zysków ze sprzedaży płyt, naszej czwórce przeznaczając do podziału pozostałe 50 proc.". Mark Kelly do tego dodał jeszcze: "Tak naprawdę to wraz z jego odejściem poczuliśmy wielką ulgę...".

Ponieważ w swoim marnym życiu przeżyłem już to i owo, to myślę, że wolno mi na owe wydarzenia spojrzeć w następujący sposób: Jeśli ten czy ów, decyduje się na porzucenie po latach żony czy choćby tylko partnerki, to zazwyczaj nawet jego koledzy (mimo że czasem po cichu zazdroszczą mu odwagi i szansy na "coś" nowego) publicznie, "oficjalnie" współczują porzuconej oraz wyrażają nadzieję, że ta sobie jakoś poradzi, czyli szybko znajdzie kogoś, kto ją nie tylko pocieszy, ale także "postawi na nogi". A my wszyscy uważamy to za normę i wyrażamy się w podobnym tonie.

Pozwoliłem sobie na tę dygresję, bo uważam, że wszelkie zespoły, także te rockowe, powinno się traktować jest swoiste małżeństwa (jak ktoś chce haremy), a co zatem idzie, po ich rozpadzie, szczególnie tym pokrzywdzonym, winno się życzyć jak najlepiej i ich (je) wspierać. Tak przynajmniej powinni postępować ci, którzy uważają się za tych "myślących"...

3 grudnia w "Melody Maker" pojawiło się ogłoszenie, że Marillion poszukuję wokalisty. Jak łatwo się domyśleć, nieomal natychmiast został zasypany taśmami oraz listami od przekonujących, że o niczym innym nigdy nie marzyli jak śpiewanie w nim i że dysponują odpowiednim głosem oraz talentem. Zaczęły się też przesłuchania tych, którzy pofatygowali się osobiście. Tyle tylko, że większość kandydatów na wakujące stanowisko starała się maksymalnie upodobnić do Fisha. A to - co logiczne - w żaden sposób nie pasowało weteranom zespołu.

Dlaczego? Idealnie wyjaśnił to Ian Mosley: "...Nie chcieliśmy sklonowanej wersji Fisha. W tamtym czasie przychodzili do nas ludzie, którzy śpiewali i zachowywali się dokładnie jak on. Ale gdybyśmy z nich skorzystali, Marillion stałby się typowym tribute bandem".

Tuż przed Bożym Narodzeniem, nie bardzo wtedy jeszcze znany 29-latek o imieniu i nazwisku Steve Hogarth, z nadzieją, że może dostanie jakąś fuchę, wpadł do firmy, która zajmowała się wówczas jego "karierą". I to właśnie wtedy dowiedział się, że niespecjalnie przez niego znany zespół o nazwie Marillion poszukuje śpiewaka. No cóż, jak się ma prawie pusty portfel, to trzeba się chwytać nawet brzytwy (najlepiej jej rękojeści). Dzięki Bogu, Steve'owi starczyło na kupienie sobie "Misplaced Childhood" oraz "Clutching At Straws" (które mu się bardzo spodobały) i na taśmę, na której nagrał swój śpiew. Tę ostatnią oczywiście powierzył poczcie. Po jakimś czasie, gdy już prawie zapomniał o całej sprawie, otrzymał zaproszenie na próbę. Tym sposobem pod koniec stycznia usłyszał informację, że jeśli się zgadza, to zostaje zaangażowany. Tyle tylko, że Hogarth, czym absolutnie zaskoczył swoich potencjalnych kolegów, zamiast od razu krzyknąć: "jasne!", poprosił grzecznie o tydzień do namysłu.

Tu wypada, choćby bardzo skrótowo opowiedzieć, jak jego życie wyglądało do tego momentu. Otóż Ronald Stephen Hoggarth urodził się 14 maja 1959 r. w miasteczku Kendal, w hrabstwie Westmorland, w Anglii. Jego tato był inżynierem w marynarce handlowej, co jest o tyle istotne, że w pewnym momencie Ronald postanowił iść w jego ślady i zaczął studiować na wydziale elektrycznym Politechniki Trent w Nottingham. Poza nauką, młodzieniec oddawał się najpierw słuchaniu (Beatles, Kinks i Rolling Stones), a potem (Deep Purple - którzy sprawili "że zapragnąłem zostać muzykiem zawodowym") i wreszcie także graniu oraz śpiewaniu rocka.

Już w czasie studiów zaczął się udzielać w uczelnianym zespole grywającym w miejscowych klubach. W 1981 miłość do muzyki pokonała rodzinną tradycję i młodzieniec porzucił miasto szeryfa z Nottingham na rzecz Londynu. Tu, już jako Steve Hogarth, przyłączył się do grupy o nazwie Motion Pictures, która nieco później przemianowała się na The Europeans. Z Europejczykami, w których Steve był klawiszowcem i współwokalistą, nagrał dwie płyty studyjne i jedną koncertową. W 1985 r., razem z gitarzystą Colinem Woore, rozstali się z The Europeans i zaczęli działalność jako duet How We Live. W dwa lata później formacji udało się nagrać i wydać płytę, ale ta osiągnęła tak "znaczący" sukces, że... Hogarth rozważał, czy nie zacząć zajmować się profesjonalnym rozwożeniem mleka względnie poczty.

W tym miejscu, aby nieco namieszać w chronologii, muszę wspomnieć, że jeszcze w 1986 r., naszemu pupilkowi trafiła się mała "robótka". Otóż zaproponowano mu pogranie na klawiszach podczas sesji nagraniowej płyty "Infected", którą rejestrowała wtedy grupa The The Matta Johnsona. Steve udzielił się w utworze "Heartlend". I zapewne byłoby to bez większego znaczenia, gdyby nie fakt, że zrobił to na tyle dobrze, iż na początku 1989 r. Johnson zaproponował mu wejście do swojego zespołu na czas trasy koncertowej promującej jego kolejny album - "Mind Bomb". Oznaczało to pewną pracę przez przynajmniej 7 miesięcy. Tyle tylko, że dokładnie w tym samym czasie Steve przeszedł pomyślnie casting na frontmana Marillionu. Stąd też ta prośba o tydzień do namysłu.

Jak łatwo się domyśleć, w kilka dni później Steve Hogarth powiedział "tak" i mimo sporych wątpliwości ("Jestem w trudnym położeniu. Mam zastąpić Fisha, co choćby z powodu mojego niskiego wzrostu - 162 cm - jest niemożliwe...") został drugą oficjalną "gębą" czwórki Kelly-Mosley-Rothery-Trawavas. Od tej pory wszyscy, poza Rybą (której późniejsze perypetie już wcześniej opisałem), żyli długo i szczęśliwie!

PS. O tym co działo się przez następne pół wieku można by było sporo napisać, tyle tylko, że potrzebna jest do tego jakaś kolejna okazja. Natomiast wypada mi jeszcze wrócić do dzisiejszego preludium i wyjaśnić, że inny sposób interpretowania oraz wrodzona umiejętność pięknego śpiewania utworów bardzo nastrojowych, sprawiła, iż Marillion ze Stevem Hogarthem okazał się grupą tworzącą muzykę znacznie odbiegającą (przynajmniej jeśli chodzi o dynamikę) od tej nagrywanej z Fishem, a to sprawiło, że ortodoksyjni fani tego ostatniego, wręcz ostentacyjnie (i często mało kulturalnie) wyrażali niechęć wobec niej. A co szczególnie paskudne, nie przestali tego robić nawet po nagraniu przez formację tak świetnej płyty jak "Brave".

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas