Przewodnik rockowy. Fish: Ryba z głosem
W czwartek (25 kwietnia) 55 lat kończy Derek William Dick, całemu światu lepiej znany jako Fish.
Po tym wstępie mógłbym zacząć wymieniać niezliczone przykłady na to, że nawet najwięksi (np. Clapton, Jagger, Lennon) stosowali się do tej reguły, oraz wspomnieć, że ci którzy tego nie robili, bardzo często zapłacili za to cenę najwyższą. Tu ktoś powie: ale to właśnie dlatego są tak bardzo przez nas kochani! No dobrze, to prawda, ale można też zadać pytanie: czy jednak rzeczywiście tego chcieli? I jest jeszcze jedno: czemu przez swój upór pozbawili nas tego wszystkiego, co mogliby (gdyby dalej żyli) nam dać. Przecież byli tak utalentowani! Tyle nienagranych płyt..., tyle nieskomponowanych melodii..., tyle niewyśpiewanych wierszy...
Po połączeniu pseudonimu naszego dzisiejszego bohatera, z tym co napisałem w drugim akapicie tej opowieści, ktoś "nie siedzący" na co dzień w muzyce niepoważnej, może pomyśleć, że albo coś przeoczył (jakiś nekrolog), albo że będzie miał do czynienia z epitafium dla kolejnego już nieobecnego rockmana. Dlatego od razu donoszę, Fish żyje i do tego zapowiada w niedalekiej przyszłości swój powrót do akcji. Ale skoro tak, to dlaczego dał mi przyczynek do powyższej introdukcji? Ano dlatego, że przebieg jego kariery, może być doskonałym przykładem na to, co się dzieje, gdy komuś naprawdę brakuje umiejętności "dogadywania się" z innymi i pokory.
Fish. Choć to ryba, przyszły artysta przyszedł na świat jak wszyscy inni mu podobni, czyli za pośrednictwem bociana. Stało się tak, bowiem zanim dał się poznać światu swoim ichtiologicznym pseudonimem, nazywał się całkiem po ludzku - Derek William Dick. Rodzice, czyli Isabela i Robert dostali ten prezent od losu 25 kwietnia 1958 roku w Dalkeith, w hrabstwie Midlothian, w Szkocji. W trzy lata później rodzina powiększyła się o jeszcze jedną pociechę, o dziewczynkę imieniem Laura. Poza tym, że chłopiec najpierw się bawił, a potem uczył (zaliczył Dalkeith High School), to także sporo czytał i jak wielu jego rówieśników, pewnego pięknego dnia, zakochał się w muzyce rozrywkowej. Najpierw wielbił Bitelsów, a potem, gdy stał się już nastolatkiem, ugrzązł, i to na dobre, w mocno przetworzonych emanacjach ambitnego rocka. I tak zachłysnął się przede wszystkim jego progresywnymi odmianami, czyli tym co dawały wtedy światu takie zespoły, jak Emerson Lake And Palmer, Genesis, Moody Blues, Pink Floyd czy Yes, natomiast jeśli chodzi o słowa nieśpiewane, to najmocniej podziwiał Trumana Capote, Roberta Burnsa i Dylana Thomasa.
Po zakończeniu edukacji (miał moment, że chciał studiować archeologię, a potem historię wojskowości), Derek Dick zajmował się bardzo prozaicznymi rzeczami. I tak przez pewien czas nalewał do samochodów paliwo na stacji benzynowej, był laborantem, a w końcu postanowił zapisać się na kurs leśniczych. W roku szkolnym się uczył, a w czasie lata pracował (pewnie na zasadzie praktyki) w lesie. M.in. rąbał drzewo. Robota była ciężka, ale dawał radę, bo w między czasie dorobił się solidnej postury i siły fizycznej. Jak łatwo się domyśleć, po tak ciężkiej pracy Derek lubił odpoczynek. A ten dawała mu kąpiel. Tyle tylko, że był z tym pewien kłopot, bo w mieszkaniu które wynajmował, właścicielka pozwalała mu tylko raz w tygodniu skorzystać z wanny. Stąd oblucje stały się dla Dicka prawdziwym świętem, które celebrował jak mógł najdłużej i z nieodzownymi do tego (poza mydłem i szamponem) papierosami, słodyczami, piwem oraz dobrą książką. Sprawiało to jednak kolejny kłopot, bo gdy przyszedł do niego jakiś kumpel, musiał długo czekać na koniec owych rozkoszy w domowym SPA. Niektórzy się wściekali, inni czekali cierpliwie. No i zdarzyło się, że jeden z nich, po dwóch godzinach czekania, nazwał rozmoczonego Dereka Rybą. Temu się to na tyle spodobało, że postanowił się już na stałe przechrzcić na Fisha.
W marcu 1980 r. w Edynburgu odbył się (ponoć nienajlepszy) koncert jego idola, Petera Gabriela. I to właśnie owa niedyspozycja Petera, podszepnęła mu, że i on może zostać gwiazdą rocka. A ponieważ grać na niczym nie umiał, więc postawił na śpiew. Potem były różne przesłuchania i (ponoć porażające) występy z zespołem o nazwie Blewitt oraz zaakceptowanie reguły, że po występie nie należy zbyt mocno przepraszać publiczności za jej cierpienia. Wreszcie po dłuższym klepaniu biedy, trafił na ogłoszenie, że jakaś młoda formacja poszukuje wokalisty. Dzięki telefonowi i mocno zakropionej alkoholem próbie, wraz z nastaniem następnego roku, Fish został jej frontmanem. Band nazywał się Marillion!
O następnych siedmiu latach można gaworzyć niemal bez końca lub zamknąć je w kilku lakonicznych zdaniach. Łatwo się domyśleć, że z litości dla moich stukających po klawiaturze palców, opowiadam się za tą drugą opcją. Stąd najpierw same frazesy: Czas śpiewania Fisha w Marillionie to złoty okres w biografii zespołu. To okres znakomitych płyt, świetnych koncertów i dochrapanie się statusu najciekawszej grupy progresywnego rocka wśród tych wykonawców, którzy zajęli się tą muzyką po wygaśnięciu rewolucji punkowej. Tyle tylko, że jak wiemy, wszystko co dobre, zazwyczaj kiedyś się kończy. W tym wypadku napis "The End" rozbłysnął 23 lipca 1988 r., gdy Ryba po raz ostatni zaśpiewała w czasie koncertu Marillionu.
Fish z Marillion w przeboju "Lavender":
Następne tygodnie doprowadziły do ostatecznego rozstania. Oficjalnie mówiło się o różnicy w patrzeniu na muzyczną przyszłość zespołu, ale ci lepiej znający Dicka wiedzieli, że tak naprawdę za jego decyzją rozstania z kolegami stały kwestia dzielenia się z nimi dochodami z płyt i koncertów oraz przeświadczenie, że jeśli się nie uda wywalczyć większych pieniędzy, to jest już na tyle znany, iż stać go na zrobienie kariery na własną rękę (skoro Peter Gabriel odszedł od Genesis oraz zdobył uznanie jako solista, to i mnie na to stać).
Warto tu jeszcze dodać, że w tamtych latach dał się zauważyć, na szczęście tylko chwilowy i odwracalny, trend do uciekania głównych wokalistów z ich macierzystych grup. Dotyczyło to choćby Stinga i Policjantów, Phila Collinsa oraz już trzyosobowego wtedy Genesis, Bruce'a Dickinsona i Iron Maiden, Roba Halforda oraz Judas Priest, a także Micka Jaggera, który próbował wyrwać się ze Stonesów. Jednym się to udawało, inni po jakimś czasie, z podwiniętymi ogonami wracali na stare śmieci.
Po rozstaniu z Marillionem rozpędzony i spodziewający się najlepszego Fish zaczął działać na wielu frontach. A to wsparł Mike'a Oldfielda, a to Petera Hammilla, a to Clannad. Ale, co było najważniejsze, zajął się pracą nad swoim pierwszym albumem solowym. Efekt jego pracy, trafił do sklepów w styczniu 1990 r. pod długim tytułem "Vigil In A Wilderness Of Mirrors" i przyniósł porcję bardzo dobrej muzyki z tak słynnymi tematami jak "State Of Mind" oraz "Cliché".
To był naprawdę godny debiut. Niestety niewiele później doszło do otwartego konfliktu wokalisty z koncernem EMI o należne mu pieniądze (muzyk nie wziął pod uwagę, że po jego odejściu z Marillionu, zacznie mieć gorsze warunki finansowe i uważał, że koncern nie przykłada się do promocji jego krążka). Po sprawie sądowej, gdy zorientował się, że nie ma szansy na wygraną, postanowił za cenę 300 tysięcy funtów (plus dodatkowe 100 tys. kosztów sądowych) zerwać kontrakt z dotychczasowym wydawcą i przejść pod skrzydła innego - Polydoru (to właśnie ta firma pożyczyła mu owe czterysta tysięcy).
W 1991 r. Polydor wydał drugi album Fisha - "Internal Exile", który choć trochę słabszy od pierwszego przyniósł też kilka ważnych utworów m.in. "Shadowplay", "Credo" i "Tongues".
Warto szczególną uwagę zwrócić na ten ostatni, bo ta świetna kompozycja została opatrzona tekstem, w którym wokalista bez ogródek zaatakował swoich, już wtedy byłych, szefów z EMI (szczególnie Ruperta Perry'ego). Podobno (bo przecież oficjalnie nikt tego nie mógł potwierdzić), w efekcie tego "wyskoku", obrażeni szefowie fonograficznego giganta postanowili pokazać wokaliście gdzie jego miejsce i dzięki wielkim wpływom zaczęli mu utrudniać artystyczne życie. M.in. doprowadzili do chwilowego zakazania mu śpiewania na koncertach utworów z czasów Marillionu, co zdecydowanie osłabiło wartość owych spektakli. Jakby tego było mało, po wydaniu następnego longplay'a (był to nienajlepszy zbiór coverów - "Songs From The Mirror"), Dick znów oskarżył wydawcę o nieprzykładanie się do promocji jego muzyki i... zerwał kolejną umowę.
Ktoś kto patrzył z boku na te jego posunięcia, mógł posądzić go o próbę show-biznesowego samobójstwa, ale on sądził, że jest tak wybitnym i przebiegłym "biznesmenem", iż da sobie radę. I nie było to myślenie całkiem bezpodstawne, bo w międzyczasie zbudował sobie własne studio nagraniowe oraz zorganizował prywatną wytwórnię (Dick Bros Record Company). Tyle tylko, że nie przewidział, iż bez wielkich pieniędzy potrzebnych na ciągłą promocję nie zdoła utrzymać swojej pozycji na rynku. Efekt - mimo, że wciąż nagrywał naprawdę świetne longplaye (uwielbiam szczególnie "Suits" i "Raingods with Zippos"), że dawał bardzo dobre koncerty i że brał udział w dziesiątkach najróżniejszych projektów, niestety, z gwiazdy pierwszej wielkości stoczył się do roli artysty niszowego. O wielkim talencie i potencjale, które jednak zmarnował przez swoją "niewyparzoną" rybią gębę.
Czytaj także: