Na 17. (!) album w historii Brytyjczyków warto zwrócić uwagę choćby ze względu na otwierający utwór "Gaza". A to niejedyna atrakcja.
Trwająca ponad 17 minut kompozycja nie jest bynajmniej typową progrockową suitą, w której tradycyjnie muszą znaleźć się pompatyczne gitarowo-klawiszowe popisy. Już wybór tematyki nie jest oczywisty. W książeczce wokalista Steve Hogarth tłumaczy: "To piosenka o ludziach - szczególnie dzieciach - w Gazie". Frontman Marillion podkreśla, że nie jest to opowiedzenie się po palestyńskiej stronie bliskowschodniego konfliktu. "Gaza" to raczej próba zrozumienia sytuacji panującej w Izraelu (w cieniu Betlejem i podzielonej Jerozolimy) od ponad pół wieku.
"Po obu stronach drutu są matki w żałobie / I wszyscy zasługują na szansę poczucia przyszłości" - śpiewa z mocnym przekonaniem w głosie Hogarth. "Gaza dziś jest miastem uwięzionym bez procesu" - to kolejny ważny cytat wokalisty z książeczki płyty.
Szczególnie zaskakuje muzycznie pierwsza część utworu, z egzotyczną pulsacją, dźwiękami bliskowschodniej ulicy i ciężko brzmiącą gitarą Steve'a Rothery'ego. Mocno nad partiami klawiszy tym razem nakombinował się Mark Kelly i jest to niewątpliwie jasny punkt płyty "Sounds That Can't Be Made". Dopiero w drugiej części (po 10. minucie) Rothery powraca do swojego charakterystycznego, przejmującego brzmienia (świetne solo).
Pozostałe piosenki z "Sounds That Can't Be Made" już nie mają takiej wagi, co nie znaczy, że nie ma tu nic wartego posłuchania. Po ciężkiej "Gazie" lekkością imponuje tytułowy utwór z patetyczno-kosmicznymi klawiszami, w którym można odnaleźć echa ambitnego popu z lat 80. Wyróżnić muszę koniecznie wybrany na singla "Power", w którym pierwsze wersy Hogarth śpiewa, niemal cedząc słowa przez zęby, by w refrenie przejść na jaśniejszą stronę mocy. Zgodnie z tytułem utwór ma moc przyciągania - jeszcze przed premierą odsłuchałem go przynajmniej kilkadziesiąt razy i z każdym razem przemawiał do mnie jeszcze bardziej.
Żeby nie było tak słodko - na "Sounds That Can't Be Made" są utwory słabsze, momentami wręcz nijakie ("Pour My Love", "Invisible Ink") czy brzmiące jak wyjęte z wcześniejszych płyt (spory fragment "Montreal", kończący całość "The Sky Above The Rain" - esencja Marillion z epoki po "Marbles").
Imponuje mi jednak, że w trzeciej dekadzie istnienia, mając za sobą zmianę charakterystycznego frontmana (wielu fanów do dziś nie może pogodzić się z odejściem Fisha) i słabszy okres w dyskografii (choćby nudny, akustyczny album "Less Is More") Brytyjczycy potrafią nawiązać do lat świetności. Bez umizgiwania się w celu zdobycia za wszelką cenę nowych sympatyków. Nie dziwię się, że Hogarth serwuje nam taki wers: "Naprawdę jestem szczęściarzem / Mam wszystko, czego pragnę" ("Lucky Man").
7/10
Warto posłuchać: "Gaza", "Sounds That Can't Be Made", "Power"