Recenzja Marillion "F.E.A.R": Nie najlepiej, nie najgorzej
Stawianie "F.E.A.R" na podium dokonań Brytyjczyków z Marillion jest mocno przesadzone. Podobnież uznawanie albumu za pozycją fatalną. Nowe dzieło neo-progrockowców to udany krążek, na którym nie udało się jednak uniknąć kilku wpadek.
Niewątpliwie rock progresywny najlepsze lata miał już dawno za sobą. Czasy, kiedy był to gatunek wyznaczający standardy i na stałe wpisał do kanonu muzyki takich twórców jak Genesis, King Crimson czy Pink Floyd minęły. Powód był prosty: z biegiem czasu powstało coraz więcej grup, które niepotrzebnie komplikowały gatunek, wypruwając go z emocjonalności, stanowiącej pierwotnie o sile rocka progresywnego. Kończyło się więc na sterylnych, patetycznych produkcjach, w których ważniejsza od muzyki była niespotykana progresja akordów i wirtuozeria. Przez to dostawaliśmy szereg krążków doskonałych technicznie, ale zupełnie obojętnych słuchaczowi przez swoją mechaniczność i wykalkulowanie.
Nic dziwnego więc, że wraz z przesytem rynku albumami progrockowymi skrajnie niedoskonały, brutalny punk rock zyskiwał rzesze fanów - głównie dlatego, że dało się w nim wyczuć czynnik ludzki. Kiedy muzycy z nurtu "dwa akordy, darcie mordy" zyskali twarz post-punkowych eksperymentatorów, część twórców zatęskniła za starym, dobrym progrockiem, tworząc gatunek zwany rockiem neo-progresywnym. I tak powstał Marillion, początkowo z Fishem na wokalu, którego to po kilku latach zastąpił na wokalu Steve Hogarth.
Niby aktualny lider brytyjskiej grupy sam mówił, że z perspektywy czasu błędem było kontynuowanie działalności pod dotychczasową nazwą. No, może aż takiej rewolucji nie doświadczyliśmy, ale trzeba przyznać, że po odejściu Fisha Marillion złagodniał, a wpływ Genesis nie był tak bardzo słyszalny. Chociaż można było mieć wrażenie, że gdzieś uciekła ta pociągająca nutka szaleństwa, którą - zdaje się - muzycy wyciągnęli z post-punkowego dziedzictwa. Było to o tyle dziwniejsze, że Steve Hogarth przed Marillionem związany był właśnie z grupami post-punkowymi i nowofalowymi.
Przyznaję, że słysząc singlową wersję "The New Kings" pierwsze o czym pomyślałem, to powtórka sytuacji sprzed kilku dekad. Utwór zapowiadał bowiem, że muzycy z Marillion rzucili się na boleśnie patetyczny teren, uskrzydlony płaczącymi gitarami i mającymi za zadanie zbudować klimat smyczkami. Wszystko to, przez co rock progresywny usunął się niegdyś w cień. Z kolei sama partia Hogartha ledwo radzącego sobie z falsetem - jak na ironię - idealnie wręcz pasuje do słów "Fuck Everyone and Run" (tak, w taki sposób rozwija się tytuł albumu), jakimi ochrzczono ten fragment na krążku. Po przesłuchaniu tej części "The New Kings" ma się bowiem wrażenie, że ktoś z nas żartuje i próbuje sprzedać coś, co z założenia miało być ambitnym czy wręcz epokowym dziełem. A wiecie jak to jest: przełomowe utwory powstają zwykle pod wpływem pewnych wydarzeń w życiu, nie zaś dlatego, że tak postanowią sobie muzycy. Przez to otrzymaliśmy numer, który razi swoją sztucznością. Na szczęście jeżeli przetrwamy pierwszą część "The New Kings", najgorsze mamy już za sobą.
Pozostałe kompozycje są co najmniej poprawne, a miejscami nawet zaskakująco interesujące. Warto tu zaznaczyć, że album składa się z trzech potężnych części: "El Dorado", "The Leavers" i "The New Kings", złożonych z kilku mniejszych kompozycji, oraz trzech niezrzeszonych numerów. Jednak pomimo, że mamy do czynienia z płytą konceptualną, wyjęcie poszczególnych piosenek z szerszego kontekstu niespecjalnie im szkodzi.
Na szczególną uwagę zasługuje "F E A R", które nosi w sobie triphopowy posmak, bliższy jednak Portishead aniżeli Massive Attack, z których muzykami Hogarth miał okazję współpracować. W "Living in F E A R" słychać Muse, ale najlepiej funkcjonujące w momentach wyciszonych. Takie "The Gold", otwierające "El Dorado", to naprawdę świetny od strony kompozycyjnej numer. Pachnące bluesem klawisze spotykają się tu z bardzo udaną partią basu, który odpowiednio napędza całość, stanowiąc swoją dynamiką odpowiedni kontrapunkt dla melancholijnego wydźwięku kompozycji.
Nie sposób przyczepić się także do "Wake Up in Music", którego elektroniczne intro urzeka pod niemal każdym względem i niedługo będzie pewnie masowym obiektem samplingu ze strony hiphopowych producentów. Kiedy kompozycja przechodzi w fortepianowo-ambientowe "The Remainers", trudno nie odlecieć razem z muzykami. Tak zresztą jak w drugiej połowie "Vapour Trails in the Sky", gdy instrumentaliści przybliżają się swoimi dokonaniami do Goldmunda. "Why is Nothing Ever True", kończące "The New Kings", uderza ciekawą krzyżówką pędzącej partii fortepianu i gitary. Szkoda tylko, że ta druga jest wyłącznie schowana w tło, przez co można było żywić nadzieję na większą dynamikę całości. Zresztą, słuchając całego albumu można odnieść wrażenie, że gitary Steve’a Rothery’ego jest jakby mniej niż zawsze.
Oczywiście zdarzają się również pozycje słabsze. "White Paper" czy "The Grandchildren of Apes" odrzucają. Pierwsza wydaje się poprawnym do bólu neo-progrockowym graniem, które nie ma do zaoferowania absolutnie nic, czego byśmy nie słyszeli już milion razy. Druga z kolei pomimo zaledwie dwóch i pół minuty dłuży się niemiłosiernie zbita brakiem pomysłów. I choć ze względu na swoją wyciszającą funkcję zdaje się potrzebny wytchnieniem, jednocześnie irytuje partią Hogartha, brzmiącego jakby bał się zbliżyć do mikrofonu.
No właśnie: wspomniałem wcześniej o sile wokalnej grupy? Cóż, choć warstwa muzyczna funkcjonuje w sposób co najmniej zadowalający, trudno powiedzieć tak o liderze Marillion. O falsecie, kładącym pierwszą część "The New Kings", już było. Gorzej, że wokalista często brzmi jakby śpiewanie nie przychodziło mu już z taką naturalną przyjemnością jak miało to miejsce chociażby na "Afraid of Sunlight". Krótko mówiąc, ma się wrażenie lekkiego zmęczenia ze strony muzyka. Nie zawsze jest to złe: z "The Gold" czy "F E A R" ten charakterystyczny, roztrzęsiony wokal koresponduje idealnie. Jednak w "Demolished Lives" ledwo ciągnie swoje frazy, a w "The Remainers" udaje mu się to zaledwie do momentu, w którym wchodzi na wyższe rejestry. Przez cały album to właśnie one wydają się zresztą słabszym punktem możliwości wokalnych Hogartha.
Podsumowując, nie sugerujcie się singlem, bo to najgorsza możliwa wizytówka "F.E.A.R". A przecież mimo wielu wad z nowego albumu Marillion można czerpać sporo radości. Mimo wszystko, nie da się ukryć, że to album nagrany przede wszystkim dla fanów grupy i oni mogą sobie do oceny spokojnie dodać oczko, gdyż ich oczekiwania z pewnością zostały spełnione. Dla całej reszty "F.E.A.R" to pozycja absolutnie nieobowiązkowa.
Marillion "F.E.A.R", Mystic Production
6/10