Katy Perry "143": Skreślona przez własną wytwórnię [RECENZJA]
Mam poważne przypuszczenia, że Katy Perry została skreślona przez własną wytwórnię, która skutecznie sabotuje jej ostatnie dokonania. Jej ostatnie dzieło, "Smile" z 2020 roku, to album, którego najpewniej sama wokalistka nie pamięta. O tym, co się dzieje wokół "143" - a przede wszystkim na samej płycie - powinna zapomnieć jak najszybciej.
Promocja najnowszej płyty Katy Perry to żart. Niosące na sztandarach pop-feministyczne banały "Woman's World" (sprawdź!) nie sprawdza się zupełnie w roli hymnu silnych kobiet, którym to miał być. Jeszcze gorzej, że współautorem utworu jest Dr. Luke, oskarżany latami przez Keshę o szereg nadużyć na tle seksualnym. Ba, Kasia Gruszka postanowiła przecież kilka lat temu właśnie z tego powodu zakończyć z nim współpracę! Zdecydowanie ten ruch nie zadziałał korzystnie na wizerunek Katy. Podobnie jak powszechnie krytykowany teledysk, który ostatecznie wylądował swoim brakiem subtelności gdzieś w mokrych snach patriarchatu.
Teledysk do "Lifetimes" został z kolei nakręcony na terenie parku narodowego na hiszpańskich Balearach bez odpowiednich zezwoleń, przez co wokalistka oskarżana jest o działanie na szkodę środowiska naturalnego. Naprawdę nieźle. A nie zaczęliśmy przecież mówić o samej płycie. I wiecie co? Nie ma o czym, bo "143" to doprawdy krążek fatalny i poważny kandydat do najgorszej płyty tego roku.
Pamiętacie "California Gurls"? "Roar"? "Hot N Cold"? "I Kissed A Girl"? "Teenage Dream"? "Dark Horse"? Trochę tych przebojów było. Co by nie mówić, macie w głowie jakiś charakter Katy Perry, który skutecznie przenosiła na swoją muzykę i który intrygował. Było w tym dużo kiczu, ale bardzo świadomie grającego na oczekiwaniach słuchacza. Było też czuć pieniądze, jak również masę pracy, dzięki której słuchacze słyszeli doskonale te ogromne kwoty. Aranżacje, mocne refreny, słowa-klucze. Katy Perry była swego czasu naprawdę na topie.
A teraz wyobraźcie sobie, że od gwiazdy, która była trzynastokrotnie nominowana do Grammy otrzymujecie 11 cholernie generycznych utworów płaskich na polu kompozycji, produkcji, aranżacji, partii wokalnych, tekstów. W tym zestawie nie czuję muzyki - czuję zmęczenie, które sprawiło, że osobom zaangażowanym w pracę nad "143" nie chciało się nawet za bardzo starać.
Leniwa aranżacja w "I'm His, He's Mine" opartym na samplach z "Gypsy Woman" to obraza dla wszystkich znających się chociaż trochę na producenckim fachu. "Crush" to wymęczony disco-house, który nie ma mocy i nieustannie irytuje ciągłą pompką oraz wyciąganym sztucznie w jeszcze wyższe partie wokalnym "la da da di di". "Lifetimes" chce odwoływać się do eurohouse'u z lat 90. i pomysłu na całość starczyło mniej więcej na półtorej minuty. 21 Savage w pop-trapowym "Gimme, Gimme" swoim rapem pozbawionym jakiejkolwiek energii doskonale przekazuje znużenie słuchacza. Na tej płycie nie ma ani grama melodii, ani grama potencjału na przebój - o czym w końcu pop w dużej mierze jest. A nie mówię nawet o tekstach, które są zwyczajnie przepełnione masą banałów i głupot. Jedyna zaleta płyty to prawdopodobnie bardzo dobry featuring JID.
Serio, "143" to album, który sprawi, że w chwilach przebudzenia będziecie uderzać otwartą dłonią we front własnej twarzy. Po pierwszym seansie z tym 33-minutowym dziełem, poprzedzonym bardzo mocną kawą, czułem się autentycznie zmęczony. A musiałem napisać tę recenzję, więc posłuchałem albumu jeszcze kilka razy. Doceńcie to, proszę. A przy okazji chciałbym spytać moich zleceniodawców, czy za tę recenzję należy mi się dodatek od pracy w szkodliwych dla uszu warunkach? Zostawcie reakcję z serduszkiem w ramach wsparcia prośby - liczę na Was, drodzy czytelnicy.
xoxo, Wasz Rafał.
Katy Perry, "143", Universal Music Polska
1/10