Imagine Dragons "Loom": Muzyka na stadiony [RECENZJA]
Pamiętam, gdy Imagine Dragons rzucało w świat "Evolve" i "Origins", doprowadzając do skrajności swój wizerunek nieznośnego stadionowego zespołu, udającego grupę rockową. "Mercury - Acts 1&2" zwiastowiały zmianę i wprowadziły do muzyki grupy Dana Reynoldsa nieco oddechu. Czy teraz wobec tego otrzymaliśmy coś, co zostanie z nami na lata? W to akurat śmiem wątpić.
Czym jest Imagine Dragons na swojej najnowszej płycie? Oprócz braku na pokładzie etatowego bębniarza, Daniela Platzmana, i mniejszego gonienia za wojną głośności w rzeczywistości nie zmieniło się zbyt wiele. Mamy do czynienia z jak zwykle nieziemsko bezpiecznym komercyjnie zespołem, który korzysta nieustannie ze sprawdzonych schematów. Smoki na szczęście nie wydają się już w żaden sposób wstydzić tego, że są elektropopowym tworem - zresztą naprawdę chciałbym, żeby ktoś mi wskazał, gdzie na "Loom" słychać jakiekolwiek gitary.
Imagine Dragons "Loom": Słowa pełne banałów
Za to muzycy wiedzą doskonale jak napisać niesamowicie wkręcający się refren, który będzie niósł stadiony. Udowadniają to chociażby w rozpoczynającym płytę "Wake Up" czy "Gods Don't Pray", które brzmi jakby ktoś postanowił przenieść estetykę The Police na współczesny grunt. W bębnach - mimo personalnych braków - tkwi natomiast zawsze ten groove, który nakazuje bujać się głowie. Czasem wjadą z czymś nieco spoza swojej strefy komfortu, jak z disco-funkowy vibe'em w partii gitary basowej w "Nice To Meet You". Ale nigdy tak, by pozwolić komukolwiek złapać się za głowę albo by znacznie wykroczyć poza obraną ścieżkę.
Zobacz również:
- Baron i jego miłosne historie – z kim spotykał się juror "The Voice of Poland"? Nazwiska zaskakują
- Elton John wyjawił, jak chciałby zostać zapamiętany po śmierci. To nie muzyczna kariera jest dla niego najważniejsza
- Świąteczne bitwy o pierwsze miejsce na listach. Mariah Carey, Wham!, czy Tom Grennan?
- Brodka próbuje swoich sił w zupełnie nowej roli. Wokalistka wystąpi w drugiej części "Akademii Pana Kleksa"
Bo to jednak cały czas ta grupa, która miesza ze sobą bezduszne syntezatory, rytm i skandowanie wzięte z nagrań hip-hopowych, odrobinę patosu (ugh, to, co się dzieje miejscami w "Don’t Forget Me" jest nieznośne) spłaszcza i kompresuje to do poziomu znośnego zarówno dla Janka zdającego sesję, jak i Pani Marii, która właśnie lepi pierogi i puszcza coś w tle, co by stópką potuptać. Refrenocentryczność jest słyszalna nieziemsko - zaraźliwość refrenów wybrzmiewa w trakcie słuchania, ale już nie kilka utworów później. Ze zwrotek pozostaje natomiast niewiele oprócz słów pełnych banałów opartych na sztucznie podbijanym sentymentalizmie.
Najgorsze, gdy ma się wrażenie, że dałoby się wykrzesać z tego o wiele więcej, gdyby nie obrany kierunek. "In Your Corner" to z pewnością jedna z najciekawszych i najładniejszych kompozycji w historii zespołu - kiedy na zejście wchodzi pięknie prowadzona, melancholijna sekcja smyczkowa, autentycznie chce się, aby trwała. Ale nawet tutaj skandowania w trakcie ostatnich podrygów refrenu muzycy zespołu nie kryją, o co tak naprawdę chodzi. To muzyka na stadiony, w której chodzi wyłącznie o podniesienie rąk w górę. W tej roli spełnia się akurat wybitnie. Mogę marudzić, ale może tak naprawdę o to chodzi? Tylko po co w tym wszystkim nagrywać płyty?
Imagine Dragons, “Loom", Universal Music Polska
5/10