Future Islands "People Who Aren't There Anymore": Covidowe rozstanie [RECENZJA]
Paweł Waliński
Amerykański kwartet dosyć powszechnie uchodzi za najlepszy zespół synth popowy XXI wieku. Czy nowa płyta potwierdza tę opinię?
Naczekały się chłopaki z Baltimore na mainstreamowy sukces. Ciężko uwierzyć, że zespół z takim talentem przebił się do masowej świadomości dopiero przy okazji swojego czwartego albumu i przełomowego występu w programie telewizyjnym Davida Lettermana dokładnie dziesięć lat temu. No, ale są i mają pod pachami płytę numer siedem, opowiadającą o tym, jak przez covidowe lockdowny rozpadł się długoterminowy związek wokalisty grupy, Samuela T. Herringa. Niemożność podróży do Szwecji, gdzie mieszka jego była partnerka spowodował uwiąd relacji, a biedny Sam będąc zmuszonym siedzieć w domu, przekuwał swoje smutki w kolejne numery. "People Who..." można więc z powodzeniem uznać za zapis w czasie rzeczywistym procesu rozstania, gdzie każdy kolejny kawałek to kolejny etap owego procesu przekuty w dźwięki.
Album wita nas brzmiącym trochę jak OMD na wspomagaczach, drugim singlem, "King of Sweden" oraz "The Tower" (to z kolei singiel numer 4). Znakomite otwarcie płyty, bo - mimo minorowego przekazu płyty - ich synth pop brzmi tu wyjątkowo pogodnie. Przy czym zrazu słychać, że nie stracili tego, co zawsze było ich znakiem rozpoznawczym, a co pewnie sprawiło, że zainteresowała się nimi wytwórnia 4AD, w dawnych czasach wszak z tego właśnie znana - dream popu, którym sowicie doprawiają swoje synthy. Fantastycznie wypada balladka "Deep in the Night", która mnie osobiście (rocznik 1984) odsyła do czasów podstawówkowych dansingów, kiedy pod sufitem sali gimnastycznej wisiała wojskowa siatka, na której montowano skromne kolorowe oświetlenie, a my z wypiekami na twarzy, pocąc się w swoich koszulkach z krótkimi rękawami i kołnierzykiem, ze źle związanymi krawatami, tłoczyliśmy się przy drabinkach, próbując przemóc tremę i zaprosić do pierwszego tańca sympatię ze swoich marzeń.
Jasne, że pojechałem z tym skojarzeniem, ale - uwierzcie mi - muzyka Future Islands ma tę niewinną moc wywoływania mniej więcej takich właśnie asocjacji. Choć gdyby na płytę popatrzeć z szerszej perspektywy, posłuchać tego wewnętrznego rozdarcia, czy - może lepiej - rozrywania się, rozpadania na kawałki, człowiek zaczyna zachodzić w głowę, czy aby Herring nie jest kimś w typie stalkera. Ale kto nigdy nie był w relacji, wobec rozpadu której zaczyna zachowywać się panicznie i irracjonalnie, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Jak zwykle w przypadku Future Islands, numery są wyjątkowo schludne, zdyscyplinowane, chciałoby się rzec, że kwartet wręcz ocieka świadomością tego, co robi. Konwencję mają wyczutą idealnie. A i Herring śpiewa z emfazą jakże właściwą dla nawet nie samego synth popu, ale w ogóle post-punkowej muzyki z początków ejtisów. Tu swoją drogą może być w tej beczce miodu łyżka dziegciu. Bo charyzmy gościowi nie sposób odmówić. Sęk w tym, że dla wielu owa charyzma może okazać się nie do zdzierżenia, bo jest do tego stopnia groteskowa czy - może dokładniej - mocno morrisseyowska. Jeśli dopiero teraz ich poznajecie i na pierwszy odsłuch się od tego odbijacie, namawiam, żebyście dali im drugą i trzecią szansę. A zarzut, że oni nagrywają "w kółko to samo"? Cóż... cały synth pop to w sumie w kółko to samo, nie? Współczuję ci Sam. Been there, done that...
Future Islands "People Who Aren't There Anymore", Sonic Distribution
7/10