Przez lata nie wiedział, kto jest jego ojcem. Bliscy umierali jeden po drugim
Człowiek, któremu sodówka nie uderzyła do głowy - niewielu jest artystów, o których można tak powiedzieć, ale do tego grona na pewno należy Eddie Vedder. Wokalista Pearl Jam nie ogląda się na mody i od lat robi swoje, nawet jeśli to "swoje" niekoniecznie jest akurat najpopularniejszą albo najlepiej sprzedającą się rzeczą. Zapalony surfer, który oberwał kiedyś od legendarnego Beatlesa i... jeszcze się tym chwali. Czego mogliście nie wiedzieć o Eddiem?
"To nie było szczęśliwe dzieciństwo" - muzyk wprost przyznał w "Los Angeles Times", że pierwsze lata jego życia nie należały do najłatwiejszych. Wokalista urodził się jako Edward Louis Severson III, chociaż w dzieciństwie nosił zupełnie inne nazwisko. Rodzice artysty rozwiedli się, kiedy muzyk był jeszcze niemowlakiem. Matka Eddiego wkrótce wyszła ponownie za mąż, za Petera Muellera. To właśnie jego nazwisko pojawiło się wtedy w dokumentach wokalisty. Eddie Vedder przez kilkanaście lat był przekonany, że mężczyzna, który go wychowuje, jest jego ojcem. Nie miał w końcu powodów, żeby podejrzewać, że jest inaczej.
Sprawa wyszła na jaw, kiedy muzyk był nastolatkiem. Karen i Peter się rozwiedli. Wtedy matka artysty przeprowadziła się do Chicago wraz z jego przybranymi braćmi. Wokalista został z Muellerem, żeby nie zmieniać szkoły i właśnie wtedy wyszło na jaw, że jego ojciec tak naprawdę jest jego ojczymem. Severson senior zdążył umrzeć na stwardnienie rozsiane, więc artysta nie miał szans na poznanie człowieka, którego pamiętał tylko z pojedynczych odwiedzin w dzieciństwie jako "wujka". Prawda była dla wokalisty szokiem i podburzyła zaufanie do rodziny. Nic dziwngo, że Eddie szybko się usamodzielnił. Już jako 15-latek muzyk wynajął mieszkanie, ale życie na własny rachunek okazało się trudniejsze, niż myślał. Artysta pracował w drogerii, jednak ciągle miał problem z utrzymaniem się. Wokalista był zmęczony, zasypiał na lekcjach, do tego po cichu wściekał się na kolegów, którzy mieli wszystko, o czym tylko zamarzyli. W końcu muzyk stwierdził, że dłużej nie da rady tak funkcjonować, rzucił szkołę i dołączył do rodziny w Chicago.
Wtedy też stał się Eddiem Vedderem, bo przyjął panieńskie nazwisko matki.
Eddie Vedder: Trzy piosenki zmieniły jego życie
Kiedy muzyk w kolejnych latach przeniósł się do San Diego, próbował swoich sił na scenie. Eddie w ciągu dnia pracował, na przykład jako hotelowy ochroniarz, a wieczorami spotykał się z kolegami na próbach. W ten sposób artysta przewinął się przez kilka lokalnych grup, ale w żadnej nie zagrzał miejsca, bo albo jemu nie podobała się współpraca, albo formacja rezygnowała z działalności. Bywa i tak. Vedder jednak miał wielu znajomych muzyków, a jednym z nich okazał się Jack Irons, perkusista Red Hot Chili Peppers. Pewnego dnia Jack podrzucił przyjacielowi kasetę młodego zespołu z Seattle, który akurat szukał wokalisty. Na taśmie była tylko muzyka. Artysta posłuchał materiału i nie mógł spać, więc nad ranem poszedł surfować. To właśnie na plaży wpadł na pomysł tekstów.
Eddie zaśpiewał trzy piosenki - "Alive", "Once" i "Footsteps" - nagrał je, a potem spakował taśmę i wysłał do Seattle. Odpowiedź przyszła szybko. Muzyk dostał zaproszenie na przesłuchanie, chociaż okazało się ono tylko formalnością. Gitarzysta Stone Gossard i basista Jeff Ament byli zachwyceni wokalem nowego kolegi. Tak się złożyło, że obaj akurat pracowali z Chrisem Cornellem nad projektem Temple of the Dog. Vedder zaśpiewał z Chrisem duet, a Stone i Jeff już wiedzieli, że mają swojego wokalistę. Grupa Pearl Jam, wtedy jeszcze pod nazwą Mookie Blaylock, powstała w 1990 roku.
Chcesz się uczyć surfingu? Eddie pomoże!
Gdyby istniało jakieś zestawienie najlepszych muzyków-surferów, to Vedder znalazłby się w czołówce listy. Artysta uwielbia fale i zainteresował się tym sportem już jako nastolatek. Gra na gitarze i surfing - te dwie rzeczy zawsze przynosiły mu ukojenie, niezależnie od tego, co działo się wokół. Wokalista przyjaźni się z mistrzami w tym sporcie, zdarza mu się też spotykać nad wodą na przykład z Jackiem Johnsonem, kolegą ze sceny, a przy okazji profesjonalnym surferem. Jeśli kiedyś przypadkiem traficie na Eddiego na plaży i poprosicie go o lekcję, jest duża szansa, że nie odmówi, bo artysta uwielbia zarażać ludzi swoją pasją, zresztą zdarzyło mu się już uczyć kilku znajomych muzyków. Surfing ma też sporo wspólnego z grupą Pearl Jam. Wystarczy spojrzeć na tytuły piosenek typu "Oceans" czy "Amongst the Waves", żeby zorientować się, że nie są one przypadkowe.
Trudno to uznać za sport, ale oprócz surfingu wokalista miał przez wiele lat inną pasję - skoki w publiczność. Na początku działalności Pearl Jam artysta uwielbiał skakać z wysokich klifów do morza. Było to tak spektakularne - i ryzykowne zarazem - że koledzy z Red Hot Chili Peppers mówili o nim "Szalony Eddie", a sami wiecie, że na ekipie "Papryczek" trudno było wtedy zrobić wrażenie. Przezwisko okazało się jeszcze bardziej adekwatne, kiedy muzycy RHCP zobaczyli festiwalowe i koncertowe popisy wokalisty. Vedder stał się zmorą ochroniarzy oraz operatorów filmowych podczas takich wydarzeń. Muzyk wspinał się na wszystko, co możliwe, zwłaszcza wysięgniki kamer, a potem po prostu skakał w publiczność. Czy było to bezpieczne? Ani trochę.
"Czasem nie było go widać przez dłuższą chwilę. Wtedy myśleliśmy sobie: 'Przecież jeśli spadnie, to zginie'" - wspominał Mike McCready, który nie ukrywał, że koledzy ciągle martwili się o wokalistę. Zasada artysty była prosta: im wyżej, tym lepiej.
Jeden ze swoich najbardziej spektakularnych skoków Eddie wykonał latem 1992 roku, podczas festiwalu Pinkpop. Muzyk wspiął się wtedy na wysięgnik kamerowy. Dopiero po latach, kiedy dostał od kogoś zdjęcie z imprezy, wokalista zobaczył wściekłą minę operatora. Artysta pamiętał tylko, że mężczyzna przez cały czas coś krzyczał, ale Vedder nie wiedział co, bo tłum to zagłuszał. Muzyk stwierdził, że operator mógł przez cały czas nienawidzić go za słynny skok. Kiedy w 2018 roku grupa Pearl Jam znów występowała na tej imprezie, Eddie odnalazł tego mężczyznę. Okazało się, że operator wcale nie był wściekły na wokalistę i nie wrzeszczał na niego, lecz krzyczał do swoich kolegów, żeby przytrzymali wysięgnik. Gdyby tego nie zrobili, wyskok dla nich obu mógłby się źle skończyć. Na szczęście obsługa pomogła na czas, a Vedder może już spokojnie i z uśmiechem patrzeć na zdjęcie z pamiętnego festiwalu.
Kiedy powstawała grunge'owa scena w Seatlle, wszyscy się znali. Wielu muzyków przeszło też przez składy kilku zespołów albo współpracowało ze sobą, więc nic dziwnego, że artyści się przyjaźnili. Eddie przeżył śmierć kilku swoich kolegów, między innymi Kurta Cobaina i Layne'e Staleya. Najlepszym przyjacielem wokalisty wśród muzyków był jednak Chris Cornell. Już od pierwszego spotkania, kiedy Chris zaprosił Veddera do zaśpiewania z nim, panowie świetnie się dogadywali. Eddie na początku nie znał nikogo w Seattle, ale kiedy chciał się wybrać na piwo albo wycieczkę, Cornell zawsze chętnie mu towarzyszył. Sprawę ułatwiało też to, że panowie byli sąsiadami. Później przyjaźniły się też dzieci muzyków, a wujek Eddie nauczył córkę Chrisa surfowania.
Nic dziwnego, że wokalista Pearl Jam mocno przeżył śmierć przyjaciela w 2017 roku, mimo że artyści w ostatnich latach nie widywali się już na co dzień. "W pewnym sensie wypierałem to" - powiedział Vedder w "The Howard Stern Show". Strata była tym bardziej bolesna, że rok wcześniej brat Eddiego, zresztą również Chris, zginął podczas wspinaczki w Afryce.
Jak Eddie Vedder przypadkowo stał się "bohaterem" "Narodzin gwiazdy"?
Eddie często angażuje się społecznie. Muzyk wiele razy krytykował polityków, na przykład prezydenta George'a W. Busha, choćby za ograniczanie praw kobiet. Wokalista-aktywista burzył się, że czasy się zmieniają, a wiele decyzji na świecie podejmuje się na podstawie poglądów religijnych fundamentalistów. Vedder jednak nie tylko krytykuje to, co mu się nie podoba, ale też działa. Grupa Pearl Jam założyła Vitalogy Foundation. W ten sposób artyści wspierają lokalne społeczności, pomagają bezdomnym, ułatwiają ludziom dostęp do opieki zdrowotnej oraz edukacji, promują sztukę i namawiają do ochrony środowiska. Eddie oraz jego żona Jill działają też w EB Research Partnership, organizacji, która pomaga dzieciom z genetycznymi chorobami skóry. Muzyk jednak wspiera innych nie tylko na dużą skalę.
Wiele lat temu wokalista i jego znajomi mieli wypadek na Hawajach. Silny wiatr zniszczył ich łódź, a kilka osób, w tym artysta, wpadło do wody. Ich wołanie o pomoc usłyszeli Keith Baxter i jego córka Ashley, którzy akurat pływali w pobliżu. Baxterowie uratowali pechowców. W 2013 roku Vedder przedstawił Ashley fanom podczas jednego z koncertów i zadedykował swoim wybawcom piosenkę. Tak się złożyło, że kilka lat później to Keith miał wypadek na łodzi, ale znacznie bardziej drastyczny. Mężczyzna zbierał pieniądze na leczenie pokiereszowanej nogi. Kiedy Eddie się o tym dowiedział, wszedł na stronę zbiórki i dopłacił brakujące 70 tysięcy dolarów.
Wokalista Pearl Jam może się tym specjalnie nie chwali, ale ma wielu znanych znajomych. Jedną z bardziej zaskakujących przyjaźni jest ta z Bradleyem Cooperem. Aktor zdradził, że Eddie nie tylko bezpośrednio zainspirował postać Jacksona Maine'a w filmie "Narodziny gwiazdy", ale też pomógł mu przygotować się do roli. Oczywiście kiedy już przekonał się do tego pomysłu, bo początkowo odradzał Bradleyowi śpiewanie na ekranie. "Co? Stary, nie rób tego" - powiedział muzyk aktorowi. Ostatecznie jednak Vedder dał przyjacielowi wiele wskazówek, które mógł przekazać tylko muzyk-praktyk, choćby jak dobrze trzymać gitarę na scenie, co nie jest wcale takie oczywiste. Cooper zdradził "Yahoo Entertainment": "Pojechałem do Seattle, spędziłem z nim jakieś cztery albo pięć dni i zadałem mu dziewięć tysięcy pytań". Artysta przyznał później, że kiedy dostał zaproszenie na pokaz filmu, jeszcze w drodze zastanawiał się, jak łagodnie, ale uczciwie powiedzieć Bradleyowi, że nie wszystko wyszło. Vedder nie musiał jednak korzystać z formułek, które sobie przygotował, bo po filmie był w szoku, jak dobrze i autentycznie wszystko wyglądało, więc mógł tylko powiedzieć przyjacielowi: "Dobra robota!".
Nieco innych słów Eddie użył, kiedy jego dobry znajomy, legendarny muzyk, uderzył go w twarz. Vedder spotkał się kiedyś w hotelowym barze w Seattle z Paulem McCartneyem. Słynny Beatles w pewnym momencie zaczął opowiadać historię o swojej bójce z pewnym mężczyzną. Paul chciał zademonstrować cios, jaki mu zadał, ale za bardzo się wczuł, a Eddie za późno się odsunął i... dostał w twarz od Paula McCartneya. Paul błyskawicznie przeprosił, ale Eddie nie miał mu tego za złe, mimo że siniak i ból jeszcze przez kilka dni przypominały mu o tej rozmowie.
Czytaj też: