Klątwy, zbrodnie i duchy - historie tych muzyków mrożą krew w żyłach

Morderstwa, zjawiska paranormalne, krwawe obsesje albo wyjątkowo okrutna zemsta - jest sporo piosenek, które opowiadają o takich wydarzeniach, ale fikcja często nie dorasta do pięt prawdziwemu życiu. Są muzycy, którzy mają na koncie brutalniejsze albo straszniejsze historie, niż sami mogliby wymyślić. Podpalenia, zabójstwa, nagrywanie w miejscu zbrodni i dziwaczna wróżba - niektóre z nich aż mrożą krew w żyłach. Czytacie na własną odpowiedzialność.

Zespół The Mars Volta przekonał się na własnej skórze, by nie zadzierać z duchami
Zespół The Mars Volta przekonał się na własnej skórze, by nie zadzierać z duchami Dan Griffiths/AvalonGetty Images

Niektóre gatunki muzyczne wręcz wymagają od swoich przedstawicieli groźnego, czasem nawet przerażającego wizerunku. Nie ma co z tym dyskutować - taka konwencja. Znany metalowiec oficjalnie ma budzić grozę, a prywatnie, kiedy marketingowcy nie patrzą, może po godzinach głaskać puchate kotki i oglądać na okrągło "Króla lwa". Dopóki ludzie odróżniają prawdziwy świat od kreacji, nie ma problemu. Gorzej, jeśli komuś mroczny wizerunek pomyli się z prawdziwym życiem. Najsłynniejszym i chyba najbardziej okrutnym przykładem tego w show-biznesie okazała się historia grupy Mayhem. Koncerty tego blackmetalowego zespołu z Norwegii nie były widowiskami dla wrażliwych. Muzycy używali kontrowersyjnych rekwizytów podczas swoich występów, a wokalista, znany jako Dead, miał zwyczaj zadawania sobie obrażeń.

W 1991 roku artysta popełnił samobójstwo w domu w lesie, wynajmowanym przez grupę jako miejsce prób. Muzyk napisał wiadomość z wyjaśnieniem, że planował to od wielu lat, wcale nie był człowiekiem, a śmierć to tylko sen, z którego wkrótce się obudzi. Dopisał też "Wybaczcie tę krew, ale pociąłem żyły i szyję". W tragicznych okolicznościach Dead stracił życie. Jego ciało zostało odkryte przez kolegę z zespołu, Euronymousa, który zamiast wezwać pomoc, postanowił uwiecznić to na zdjęciach. Pozostali członkowie grupy byli w szoku, co nie zmienia faktu, że jedna z tych fotografii trafiła później na okładkę albumu koncertowego Mayhem.

Co więcej, gitarzysta zdecydował się na kontrowersyjny gest, tworząc naszyjniki z odłamków kości zmarłego kolegi. Poza jednym fragmentem, który po prostu sprzedał. Myślicie, że to już wszystko? Otóż nie. Euronymous został "bohaterem" jeszcze jednej okrutnej historii, ale tym razem ostatniej w swoim życiu. Basista Mayhem, Necrobutcher, był tak wściekły z powodu zachowania kolegi, że chciał go zabić. Skończyło się na odejściu Necrobutchera z zespołu, ale Euronymous i tak zginął. Jak? Do grupy trafił jako muzyk sesyjny Varg Vikernes, który sam był znany z występów pod szyldem Burzum. Pewnego letniego wieczoru Vikernes pojechał z Euronymusem do jego mieszkania.

Według Vikernesa, wizyta miała drugie dno i czuł się zagrożony postawą Euronymousa. W obawie o własne życie, postanowił zaatakować kolegę. Muzyk został skazany na 21 lat więzienia, czyli maksymalny wymiar kary. Varg miał bowiem jeszcze jedno osobliwe "hobby": lubił z kolegami metalowcami podpalać kościoły w Norwegii w latach 90. Co prawda oficjalnie zaprzeczał, że miał z pożarami cokolwiek wspólnego, ale głośno popierał ataki. Ostatecznie również za część z nich odpowiedział.

Big Lurch był świetnie zapowiadającym się raperem, ale świat zapomniał o jego muzyce, bo dzisiaj Lurch kojarzy się tylko z popełnioną przez siebie zbrodnią. Co prawda teksty piosenek artysty niepokojąco często opowiadały o morderstwach i kanibalizmie, ale wiele osób uważało, że to po prostu jego sceniczny image, tym bardziej, że muzyk budził grozę swoją wielką sylwetką, a jego pseudonim pochodził od lokaja z "Rodziny Addamsów". W 2002 roku okazało się, że chodzi nie tylko o wizerunek.

Raper, będąc pod wpływem substancji, dopuścił się tragicznego czynu wobec swojej współlokatorki, Tynishy Ysais. Policjanci odkryli szokujące okoliczności jej śmierci. Policja znalazła rapera na ulicy, nagiego i całego we krwi, kiedy wpatrywał się w gwiazdy. Muzyk tłumaczył funkcjonariuszom, że jego współlokatorkę opanował diabeł, który zagnieździł się w żołądku kobiety, a on po prostu próbował go zniszczyć. Artysta zniszczył, ale życie Tynishy, a przy okazji swoje, bo Big Lurch dostał wyrok dożywocia. Kiedy raper wytrzeźwiał, okazało się, że nie pamięta niczego z feralnego wieczoru i dopiero od policji muzyk dowiedział się, co właściwie zrobił.

Dramat i pożar

Być może nazwa Noir Désir niewiele wam mówi, ale we Francji grupa cieszyła się ogromną popularnością, choćby w latach 90. Formacja miała też oczywiście fanów za granicą, jednak piosenki śpiewane tylko po francusku trochę zawęziły krąg potencjalnych odbiorców. Zespół pewnie do dzisiaj świetnie by sobie radził, gdyby nie to, co zrobił wokalista. Bertrand Cantat był często porównywany do Jima Morrisona i tak samo jak lider The Doors, lubił rozrywkowe życie. W 2003 roku Cantat zaczął romansować z francuską aktorką Marie Trintignant. W lipcu para pojechała do Wilna, ale pobyt nie był zbyt udany, bo Bertrand i Marie mocno się pokłócili. Zaczęło się od awantury o SMS od męża aktorki, a skończyło się wezwaniem pogotowia do hotelu. Po medyków zadzwonił zresztą brat aktorki.

Trintignant trafiła do szpitala. Były pewne kontrowersje dotyczące okoliczności tego incydentu. Innego zdania byli specjaliści medycyny sądowej, którzy uznali, że kobieta przyjęła prawie 20 ciosów i doznała nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. Muzyk został skazany na osiem lat więzienia, ale ostatecznie sąd wypuścił go zza krat po zaledwie czterech latach. Nic dziwnego, że organizacje broniące praw kobiet i ofiar przemocy protestowały. To nie koniec historii, bo jeszcze w czasie procesu francuski dom muzyka został podpalony. Na szczęście akurat nie było tam ani żony Bertranda, ani jego dzieci.

Krisztina Rády, po pewnym czasie, przeszła przez trudny okres w swoim życiu. Cantat był wtedy w domu, jednak twierdził, że o niczym nie wiedział. Rády skarżyła się wcześniej na przemoc psychiczną ze strony męża, ale tym razem w sprawie nie postawiono żadnych zarzutów. Zespół oczywiście zakończył karierę, Cantat działa od tamtej pory solo, jednak nie może liczyć na wielką publiczność. Jeśli tylko muzyk pojawi się w line-upie jakiegoś festiwalu, jest niemal pewne, że za chwilę dojdzie do protestów i organizatorzy ostatecznie odwołają koncert.

Gra, która sprowadziła klątwę

Filmy o duchach? To raczej nie jest ulubiona kinowa kategoria muzyków grupy The Mars Volta. Zaczęło się niewinnie, skończyło się strasznie. I to dosłownie. Gitarzysta Omar Rodriguez-López był w Jerozolimie i kupił koledze, jako pamiątkę z podróży, tablicę ouija. To taki wynalazek do wywoływania duchów. Cedric Bixler-Zavala był tak zachwycony, że panowie zaczęli urządzać sobie sesje z tablicą, a potem zrobili z tego swój pokoncertowy rytuał. Wszystko było w porządku - do czasu. W obozie zespołu zaczęły się dziać dziwne rzeczy, zwłaszcza kiedy muzycy zabrali się za pracę nad nową płytą. Z grupy nagle odszedł perkusista, a wokalista - to nie żart - poczuł, że wszystkie buty strasznie go obcierają. Muzyk musiał nawet przejść operację stopy, a po niej rehabilitację. Mocne? To dopiero początek.

Z jego komputera regularnie znikały nagrane już utwory. Domowe studio gitarzysty zostało zalane, a inżynier dźwięku rzucił pracę z dnia na dzień, bo stwierdził, że wokół płyty dzieją się złe rzeczy. Muzycy uznali, że to klątwa, więc Omar zniszczył tablicę, spalił ją i obiecał, że nigdy nie zdradzi miejsca, w którym to zrobił. Grupa miała też nie rozmawiać więcej na ten temat. Album "The Bedlam of Goliath", po perypetiach, ostatecznie się ukazał, a artyści liczą na to, że premiera krążka zdjęła z nich klątwę na zawsze.

Nic tak nie obniża wartości nieruchomości, jak jakaś tragedia, która się w niej wydarzyła. Są jednak osoby, które - nie wiedzieć czemu - nie mają problemu z takimi miejscami. Trent Reznor, lider Nine Inch Nails, chciał nagrać swoją drugą płytę w Nowym Orleanie. Muzyk zmienił jednak zdanie i wynajął posiadłość przy 10050 Cielo Drive w Los Angeles. To nie jest przypadkowy adres. Właśnie tam w 1969 roku banda Charlesa Mansona zabiła Sharon Tate i jej przyjaciół. Reznor stwierdził, że zbudowanie własnego studia w domu będzie tańsze niż wynajęcie go, dlatego zespół kupił sporo sprzętu i zainstalował go na miejscu. Trent nazwał zresztą studio "Le Pig", bo właśnie to mordercy napisali na drzwiach krwią Sharon Tate.

Muzyk spędził w posiadłości kilkanaście miesięcy, ale przyznał, że pierwsza noc była straszna, bo miał świadomość, jak okrutne rzeczy się tam wydarzyły. Reznor spotkał kiedyś przypadkiem siostrę Sharon, która zapytała, dlaczego postanowił zamieszkać w tym miejscu i czy stara się wykorzystać tragedię dla własnych potrzeb. Artysta odpowiedział, że wynajął akurat ten dom, bo to część amerykańskiej historii. Wtedy jednak pomyślał, co by było, gdyby ofiarą była jego własna siostra - i coś do niego dotarło.

"Poszedłem do domu i przepłakałem cały wieczór. Zrozumiałem, że ta historia ma też drugą stronę" - przyznał wokalista w wywiadzie dla magazynu "Rolling Stone". W tym samym domu powstała też inna głośna płyta: debiutancki album grupy - nomen omen - Marilyn Manson, zresztą współprodukowany przez Trenta. Wkrótce potem dom został zburzony, razem z przylegającym budynkiem, a adres zmieniono na 10066 Cielo Drive.

Najgorszy koncert życia

Jest pewna miejska legenda związana z Ozzy Osbourne'em, która dotyczy nietoperza, ale niektóre źródła kwestionują jej prawdziwość. Nie tylko dla nietoperza. Zaczęło się niewinnie. Muzyk i jego żona Sharon wybierali się na spotkanie z szefami wytwórni płytowej. Wprowadzenie "gołębi pokoju" nie poszło zgodnie z planem. Zamiast wypuścić ptaki, wokalista usiadł na kolanie jednej z kobiet, a potem ugryzł pechowego gołębia. O sprawie zrobiło się głośno, wtedy fani muzyka wymyślili, że będą przynosić na koncerty jakieś małe zwierzątka.

Pewnego wieczoru ktoś wrzucił na scenę nietoperza. Ozzy pomyślał, że przecież to niemożliwe, żeby ktoś przyniósł ze sobą prawdziwe zwierzę - akurat takie - więc na pewno trzyma w rękach gumową zabawkę. Wokalista wbił zęby w nietoperza, odgryzł mu głowę i... przekonał się, jak bardzo się mylił. Okazało się, że ten "gumowy" ssak był oczywiście żywy, chociaż nieprzytomny. Osbourne szybko oduczył się gryzienia wszystkiego, co ląduje na scenie, a nauczka była tak bolesna, jak przyjęta przez artystę seria zastrzyków przeciw wściekliźnie.

Bycie jedną z największych gwiazd światowego popu oznacza jedno: brak spokoju. Adele miała w pewnym momencie dość fotoreporterów i wścibskich fanów, więc postanowiła kupić sporą posiadłość, która dałaby jej namiastkę prywatności. Artystka zdecydowała się na budynek w Sussex, z 10 sypialniami, basenami i ogromnym obszarem zieleni. Wcześniej w tym miejscu znajdował się klasztor, ale dla wokalistki nie miało to znaczenia. Po jakimś czasie Adele stwierdziła jednak, że kiedyś musiały się tam dziać straszne rzeczy, bo dom ewidentnie jest nawiedzony. Artystkę budził w nocy hałas, co prawda nikt nie śpiewał jej "Hello, it’s me", za to coś szurało w pomieszczeniach, a przedmioty nagle spadały, mimo że nikogo poza wokalistką nie było wtedy na miejscu. Adele przyznała nawet, że w domu jest korytarz, którego nigdy nie przemierza sama, bo zwyczajnie się boi. Artystka nie wynajęła co prawda pogromców duchów, za to zatrudniła ochroniarza, który zamieszkał na terenie posiadłości, a także strażników do pilnowania bramy. Nikt z nich nie spotkał ducha, ale przynajmniej wokalistka czuła się bezpieczniej.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas