Corey Taylor przyznał, że przeżył piekło. Co go uratowało?
Jeśli mówi, że muzyka go uratowała, to naprawdę nie żartuje. Dzisiaj to uśmiechnięty, pewny siebie facet z Grammy na koncie i pewnie nikt, kto nie zna jego historii, nie powiedziałby, że przeszedł przez piekło. Corey Taylor skończył 50 lat. Kiedyś nie wierzył, że dożyje choćby dwudziestki.
Śpiewanie w Slipknot i Stone Sour, solowa kariera, a do tego aktorstwo i działalność społeczna - Corey Taylor zdecydowanie nie lubi się nudzić i stara się jak najlepiej wykorzystywać czas. Być może w ten sposób odbija sobie stracone lata, kiedy jego życie było dalekie od sielanki. W dzieciństwie i jako nastolatek muzyk był zagubionym chłopakiem, który czasem zachowywał się, jakby nie miał nic do stracenia. Co go uratowało? Życzliwi ludzie, kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności i upór. "Zawsze byłem dzieciakiem, który widział na horyzoncie więcej, niż faktycznie przed sobą miał" - powiedział wokalista magazynowi "Revolver". Na swoje szczęście, bo Taylor raczej nie miał na początku wielkich perspektyw.
Wokalista urodził się w Des Moines w stanie Iowa. Miasto jest nazywane nieoficjalną amerykańską stolicą ubezpieczeń, bo tak się składa, że swoje siedziby mają tam największe koncerny. Corey do dzisiaj ma sentyment do Des Moines, ale z dzieciństwa znacznie lepiej pamięta inna miejsca. Na przykład Waterloo, o którym powiedział kiedyś, że to "dziura w ziemi z budynkami wokół". Muzyka i jego siostrę wychowywała samotna matka, która podróżowała tam, gdzie udało jej się znaleźć lepszą pracę, dlatego rodzina często się przeprowadzała. Ojciec Coreya zostawił jego matkę jeszcze przed narodzinami muzyka, a syn poznał go dopiero po trzydziestce.
Taki tryb życia raczej nie wpływał dobrze na Taylora. Co prawda artysta potrafi wrzucić do sieci urocze zdjęcie ze świąt sprzed lat albo jakieś inne miłe wspomnienie, ale nie ma co ukrywać, że najmłodsze lata wokalisty trudno nazwać wymarzonym dzieciństwem. W Waterloo rodzina mieszkała na placu z przyczepami, to taki amerykański odpowiednik baraków - raczej niezbyt prestiżowe miejsce. Okoliczne dzieciaki bardzo często chodziły nad pobliską rzekę albo do lasu. Zażywali tam używki, najczęściej marnej jakości, albo po prostu odurzali się odpowiednimi kombinacjami leków.
"Koleś od wentylatora"
Dużym problemem dla artysty było też picie, a to trwało latami. Już w młodości muzyk lubił zaglądać do butelki. Trochę po to, żeby uspokoić głowę, bo - jak wspominał - tylko alkohol dawał mu ukojenie, ale przede wszystkim chodziło o dobrą zabawę. Co robił pijany Corey jako nastolatek? Na przykład dorobił się przydomka "Koleś od wentylatora". Wokalista i jego koledzy urządzili imprezę w domu bogatego znajomego, pod nieobecność jego rodziców. Dom był spory, więc pomieścił tłumy gości.
Artysta, kompletnie pijany, wybrał się do sypialni z dwiema poznanymi właśnie dziewczynami. Nagle do pokoju weszła grupka imprezowiczów. Dziewczyny schowały się pod kołdrą, a Corey stwierdził, że zrobi widowisko i postanowił skoczyć w tłum jak na koncercie. Nie przewidział tylko jednego: na suficie był ogromny wentylator, na który muzyk nadział się trakcie lotu. Skończyło się podbitymi oczami i ranami ciętymi twarzy. Skaleczenia się zagoiły i nie okazały się wystarczającą nauczką, żeby wokalista rzucił picie. Wprost przeciwnie. Już w czasie kariery na scenie Corey był znany jako człowiek, który zawsze jest gotów ruszyć w miasto na wódkę.
Później okazało się, że artysta nie może wyjść na scenę bez kilku szotów, a w najgorszym momencie zaczynał pić rano, tuż po wstaniu z łóżka. Muzyk przyznał, że swego czasu nie potrafił już nawet wypić coli bez whisky. Taylor oddalał się od rodziny i znajomych, był cieniem siebie samego, podjął nawet próby samobójcze. Jesienią 2003 roku próbował na przykład wyskoczyć z okna pokoju hotelowego w Los Angeles. Żonie wokalisty, Scarlett, udało się namówić go do zejścia z parapetu. Natychmiast po tym incydencie kobieta postawiła artyście ultimatum: albo rzucasz picie, albo tracisz rodzinę.
Muzyk zaczął walkę z nałogiem, ale nazwał ten czas "najgorszym rokiem w swoim życiu". Wokalista musiał się nauczyć, jak żyć i koncertować bez alkoholu oraz imprez, co nie było dla niego łatwe. Corey sam przyznał, że był wtedy okropny dla żony oraz otoczenia. Artysta rzucił picie na mniej więcej trzy lata, a przy okazji rozwiódł się ze Scarlett. Taylor zaczął winić kobietę za to, że jego problem z nałogiem urósł do takich rozmiarów, ale szybko się przekonał, że to wcale nie ona była przyczyną kłopotów. Muzyk wrócił do picia i dopiero kilka lat później udało mu się pokonać uzależnienie. Trzeźwy Corey zrozumiał, o ile lepiej psychicznie i fizycznie zaczął się czuć bez alkoholu i od tej pory namawia znajomych oraz kolegów z branży do rzucenia nałogu.
Wszystko zawdzięcza babci
To, że muzyk może świętować 50. urodziny, w dużej mierze zawdzięcza swojej babci. W młodości, jak wiadomo, artysta sprawiał sporo kłopotów wychowawczych. Jeszcze jako 15-latek postanowił uciec z domu. Chłopak wpadł w złe towarzystwo, ale zrozumiał to dopiero, kiedy okazało się, że koledzy zupełnie się nim nie interesują. Ekipa zażywała wspólnie narkotyki, a kiedy Corey przedawkował i stracił przytomność, kompani zostawili go w śmietniku, bo uznali, że nie żyje. Wokalista obudził się bez butów i koszulki, z zakrwawioną twarzą, wiele kilometrów od domu. To między innymi po tym incydencie muzyk trafił pod opiekę babci i zamieszkał w Des Moines.
Corey pamięta, że to właśnie Thelma zaraziła go miłością do muzyki. To z nią słuchał na okrągło płyt Elvisa Presleya i to właśnie babcia kupiła mu pierwsze albumy z ciężkim graniem, na przykład Iron Maiden. Nie myślcie jednak, że to była sielankowa relacja. Thelma postanowiła pomóc wnukowi wyjść na prostą, co okazało się bardzo trudne. Corey co prawda zerwał już wtedy z narkotykami, ale miał ogromny problem z piciem i było to częstym powodem domowych awantur. Kobieta, żeby dać wnukowi nauczkę, potrafiła wyrzucić go z domu na kilka dni. Artysta włóczył się wtedy po ulicach z ubraniami w worku na śmieci i nocował, gdzie tylko się dało.
Cały czas jednak starał się chodzić do szkoły, bo chciał, żeby chociaż jedna rzecz w jego życiu była wtedy bez zarzutu. Babcię te wszystkie problemy wokalisty sporo kosztowały. To ona wspierała Taylora, kiedy po latach wyjawił, że jako 10-latek był molestowany seksualnie przez nastoletniego sąsiada, ale bał się o tym powiedzieć, bo oprawca groził, że skrzywdzi jego rodzinę. To również Thelma martwiła się o wnuka po tym, jak próbował popełnić samobójstwo w jej domu. Corey zażył wtedy sporą dawkę leków, a przeżył tylko dzięki temu, że matka jego byłej dziewczyny, ni stąd, ni zowąd, postanowiła sprawdzić, co u niego. Dzięki przypadkowej wizycie uratowała mu życie. Babcia muzyka zmarła w 2018 roku. Artysta przyznał, że to był dla niego ogromny cios i wspominał Thelmę w mediach społecznościowych: "Była moją bohaterką. Moją opoką. Moim wszystkim. Ona mnie wychowała. Nauczyła mnie, jak być miłym, ale twardym. Pracować i zachęcać do tego innych. Nie znam świata bez niej. Mam złamane serce. Bardzo ją kochałem. Codziennie będę za nią tęsknić. Była niesamowitą kobietą. Zawdzięczam jej wszystko. Kocham, cię, Babciu".
To również ukochana babcia kupiła Taylorowi pierwszy sprzęt do grania i nieświadomie pokazała mu to, co go później uratowało - muzykę. Pewnego wieczoru Corey poznał na skłocie w Des Moines młodych artystów, którzy - tak jak on - nie mogli się odnaleźć w życiu, za to mieli pasję. Już podczas pierwszego spotkania przegadali kilka godzin. Okazało się, że nowi znajomi szukają wokalisty i zachwycili się piosenkami, które Taylor zagrał im na gitarze. Tak zaczęła się historia grupy Stone Sour. Co prawda zespół tak długo zbierał się z nagraniem debiutanckiej płyty, że muzyk zdążył zostać wokalistą formacji Slipknot i porzucił kolegów, ale nie na długo.
Ostatecznie ekipa spotkała się w studiu, a pierwszy album Stone Sour ukazał się w 2002 roku. Dzisiaj Taylor ma na koncie nie tylko występy w tych dwóch grupach, ale też współpracę z takimi artystami jak Apocalyptica, Steel Panther i Soulfly. Artysta miał nawet zostać wokalistą Velvet Revolver, ale ostatecznie ekipa stwierdziła, że "to nie to" i nagrania z jego udziałem raczej nie ujrzą już światła dziennego. Fani mogą za to wyczekiwać kolejnych solowych płyt Coreya, bo muzyk działa też pod własnym imieniem i nazwiskiem, nagrywając rzeczy, które nie pasowałyby ani do Stone Sour, ani do Slipknot.
Wszystko będzie dobrze
Jednym z największych życiowych sukcesów Taylora jest to, że po tych wszystkich trudnych wydarzeniach, rzeczach, których nie spodziewał się nawet przetrwać, nie tylko stanął na nogi, ale aż tyle osiągnął. Artysta wspominał kiedyś, że "nie byłoby go tu dzisiaj", gdyby nie inspiracja Faith No More. To właśnie występ tej grupy na telewizyjnej gali sprawił, że Corey postanowił wrócić do muzyki po próbie samobójczej. Dzisiaj Mike Patton jest jego kolegą po fachu i traktuje go jak równego sobie, a to dla Taylora wiele znaczy. "Wracam czasem do Waterloo i spotykam tych samych ludzi, których znałem, tylko starszych. To smutne, bo nie udało im się wyrwać z tego wszystkiego. Nie dali rady. Mnie się udało. To napędza mnie, żeby nigdy nie spocząć na laurach, żeby zawsze szukać nowych lądów do podbicia" - przyznaje Corey.
Wokalista nigdy nie ukrywał, z jakimi problemami się zmagał, otwarcie mówił też o swojej depresji, dlatego tym bardziej próbuje teraz pomagać innym. Muzyk bierze na przykład udział w spotkaniach dotyczących zdrowia psychicznego i publicznie przekonuje, że zamiast się wstydzić, warto poszukać profesjonalnej pomocy. Podczas jednego ze spotkań z fanami Taylor został zapytany, co by powiedział sobie z przeszłości. Artysta szybko odpowiedział: "Szczerze - powiedziałbym... i to prawda, powiedziałbym 18-letniemu sobie, że wszystko będzie dobrze, bo nikt mi tego, ku**a, nigdy nie mówił. Jeśli ktoś potrzebuje tego teraz, posłuchajcie mnie. Będzie dobrze, nieważne co się dzieje, to wszystko jest tylko chwilowe. Poradzicie sobie ze wszystkim, bo jesteście silniejsi, niż wam się wydaje".