Kupili gitary i dali sobie miesiąc na naukę. 20-lecie debiutu Kings of Leon

W ciągu 20 lat Kings od Leon mocno zmienili się nie tylko muzycznie /Yui Mok - PA Images/PA Images via Getty Images /Getty Images

Kiedy inni mieli ułożony plan kariery na kolejną dekadę, oni wiedzieli tylko, że chcą po prostu grać. Gry pozostali artyści zatrudniali stylistów, oni wychodzili na scenę w ubraniach uszytych przez matkę. Minęło 20 lat od wydania debiutanckiej płyty Kings of Leon. Dzisiaj muzykom zdarza się śmiać ze swoich niezdarnych pierwszych kroków w show-biznesie i pewnej naiwności, ale być może gdyby nie ona, to zespół nie zaszedłby tak daleko.

Pewnie niektórzy zdziwią się: "Jak to 20 lat?". Ci, którzy poznali grupę przy okazji jej pierwszych wielkich przebojów, pewnie obstawialiby, że panowie są na rynku najwyżej 15 lat. Zanim jednak zespół zdobył masową popularność, muzycy musieli przerobić niełatwą lekcję funkcjonowania na scenie i przekonać się, że sama miłość do grania to dopiero początek drogi.

Kings of Leon to rodzinny zespół. Nie wyobrażajcie sobie jednak sielankowej atmosfery, bo ekipie zdarzały się nawet bójki. Powiedzmy, że panowie lubią szybko, konkretnie i niezbyt delikatnie wyjaśniać wątpliwości. Rodzinny raczej w takim sensie, że tworzą go bracia Caleb, Jared i Nathan oraz ich kuzyn, Matthew

Reklama

Ojciec braci był kaznodzieją, więc rodzina swego czasu sporo podróżowała i młodzi Followillowie prowadzili nieco inny tryb życia niż ich rówieśnicy. Branża muzyczna kocha takie historie. Jeśli jednak myślicie, że panowie spędzali sporo czasu w kościele, a po lekcjach tylko się modlili, to możecie się nieźle zdziwić. Artyści rzeczywiście, nawet po latach, podkreślali, że wiara jest dla nich ważna, ale muzycy nigdy nie byli grzecznymi chłopcami z oazy. Bracia w końcu odkryli "diabelską muzykę", czyli rocka, a teksty o seksie, które pojawiły się choćby na debiutanckiej płycie, sugerują, że płyty nie były wtedy jedynym odkryciem w ich życiu.

Byli w szoku, kiedy po raz pierwszy tego posłuchali

Na początku lat dwutysięcznych na muzycznym rynku, zwłaszcza w Stanach, triumfy święcił garage rock, a nowojorskie zespoły w stylu The Strokes rozpychały się łokciami na listach przebojów. Kings of Leon średnio pasowali do tej sceny, ale może właśnie dzięki temu wzbudzili spore zainteresowanie? Co sprawiło, że Followillowie w ogóle zabrali się za granie? 

Caleb, Jared i Nathan wcześniej występowali najwyżej okazjonalnie, w kościele. Kiedy jednak rodzice braci się rozwiedli, rodzeństwo przestało ciągle podróżować i na dobre zajęło się muzyką - nie tylko jej słuchaniem, ale również graniem - i to już na poważnie. Caleb i Nathan na początku zainteresowali się country, co akurat nie powinno dziwić, bo to pierwszy i naturalny wybór wielu artystów z Nashville i okolic. Im więcej jednak innej muzyki panowie poznawali, tym bardziej poszerzały się ich horyzonty i tym więcej elementów różnych gatunków wplatali do swoich piosenek. 

Followillowie mieli również sporo szczęścia, bo gdzieś na swojej drodze trafili na Angelo Petraglię, producenta i autora piosenek. Artysta nie tylko podrzucił Calebowi i Nathanowi wiele płyt zespołów, o których istnieniu bracia nie mieli pojęcia, ale też w pewnym sensie nauczył ich, jak pisać piosenki. Wtedy nikt nie wiedział jeszcze, że Angelo na wiele lat zostanie współpracownikiem i współautorem sukcesu Kings of Leon.

Porwali własnego kuzyna

Caleb i Nathan nagrali wspólnie kilka piosenek i zaczęli zanosić swoje demówki do wytwórni. Początkowo zainteresowanie było, delikatnie mówiąc, średnie, ale w końcu muzycy doczekali się pierwszych ofert. Grupa zdecydowała się podpisać kontrakt z RCA Records. No właśnie, grupa. Firma nalegała, żeby zespół tworzyli najstarsi bracia, ale oni postawili warunek: chcieli mieć grupę z prawdziwego zdarzenia, a w niej jeszcze najmłodszego brata, czyli Jareda, a także kuzyna, Matthew. 

Wytwórnia się zgodziła, chociaż z dzisiejszej perspektywy było to ogromne ryzyko. Nathan umiał grać na perkusji, Matthew opanował grę na gitarze już jako 10-latek, więc z nimi nie było najmniejszego problemu. Może poza tym, że kuzyn mieszkał w innej części kraju i Caleb oraz Nathan dosłownie porwali go z domu. Ciotce powiedzieli, że zabierają go do siebie na tygodniowe wakacje, ale okazało się, że Matthew już nie wrócił na stałe do rodziny. Jared natomiast był świeżo upieczonym uczniem szkoły średniej i nie miał pojęcia o grze na gitarze. Rodzina obiecała więc wytwórni, że kupi Jaredowi bas, a Calebowi, czyli wokaliście, gitarę i poprosiła o miesiąc na naukę. Po kilku tygodniach muzycy mieli pochwalić się firmie nowymi umiejętnościami. 

Być może artyści przecenili trochę swój zapał i szybkość nauki, bo Jared nie był wirtuozem nawet wtedy, kiedy już ukazywała się pierwsza EPka Kings of Leon, ale to nie zraziło firmy. Wytwórnia zauważyła raczej, że najmłodsi Followillowie wnieśli do zespołu nie tylko energię, ale też nowe muzyczne inspiracje. Matthew i Jared, chociaż ten drugi tylko przez część swojego życia, uczyli się w publicznych szkołach. To oznaczało, że często wymieniali się z rówieśnikami płytami i mieli szersze muzyczne horyzonty niż edukowani w domu Caleb oraz Nathan. Dzięki temu zespół miał coraz mniej wpływów country i coraz śmielej nawiązywał do rockowej klasyki.

Cztery tygodnie w piwnicy

Pamiętacie ten miesiąc, który Followillowie dostali od wytwórni na naukę gry? W tym czasie muzycy mieli też stworzyć swoje pierwsze piosenki. Ekipa zamknęła się w wygłuszonej piwnicy z zapasem piwa oraz marihuany i przez cztery tygodnie pracowała nad tym, żeby zachwycić świat. Kiedy muzycy mieli pomysły na piosenki, pracowali nad utworami tak długo, że gdyby nie matka braci, która donosiła im jedzenie, to pewnie żywiliby się najwyżej chińskimi zupkami. Poświęcenie się jednak opłaciło, bo jego efektem był mini album "Holy Roller Novocaine". EP-ka miała przede wszystkim zwrócić uwagę branży na nowy zespół, co się udało, a praktycznie wszystkie utwory z niej ukazały się kilka miesięcy później na debiutanckim, już pełnym albumie.

Samo nagrywanie płyty "Youth & Young Manhood" musiało zrobić wrażenie na muzykach. Kings of Leon pracowali w dwóch studiach, które dzisiaj są już w Stanach legendarnymi obiektami. Sound City w Los Angeles to miejsce, w którym nagrywali wcześniej między innymi Fleetwood Mac, U2 i Metallica, a Dave Grohl nakręcił nawet dokument o tym obiekcie. Shangri-La to z kolei słynne miejsce w Malibu. Posiadłość była swego czasu luksusowym domem publicznym, a w latach 70. powstało tam studio nagraniowe, stworzone według wskazówek Boba Dylana i The Band

Wyobraźcie sobie teraz, że młody, początkujący zespół, który jeszcze niedawno tylko marzył o kontrakcie płytowym, trafia do takich słynnych miejsc. Kings of Leon wiedzieli wtedy, że zaczyna się coś dużego i mają w rękach szansę, której nie wolno zmarnować.

Co robi nieśmiały wokalista? Mamrocze!

Album "Youth & Young Manhood", czyli debiut Kings of Leon, ukazał się latem 2003 roku, ale nie wszędzie równocześnie. Płyta na początek, już w lipcu, trafiła na sklepowe półki w Wielkiej Brytanii. Wytwórnia uznała, że tamtejszy rynek bardzo dobrze zareagował na pierwsze piosenki zespołu, więc pewnie muzykom łatwiej będzie zacząć karierę od Europy. Nie pomyliła się. 

W USA debiut grupy ukazał się w sierpniu, ale rzeczywiście minęło trochę czasu, zanim artyści zostali docenieni w ojczyźnie. "Trochę czasu" przerodziło się ostatecznie w kilka lat, bo kiedy na przykład w Wielkiej Brytanii Kings of Leon cieszyli się już sporą popularnością, Amerykanie dopiero zaczynali masowo odkrywać zespół - i to przy okazji wielkich hitów. Co więc tak zachwyciło recenzentów i po prostu słuchaczy w pierwszej płycie zespołu? Autentyczność. Ta naiwność, z którą muzycy weszli do show-biznesu, sprawiła, że ludzie zwyczajnie uwierzyli zespołowi. 

Fani rocka odkryli, że Kings of Leon nie są kolejną grupą, która zaplanowała każdy dźwięk, lecz chłopakami z południa, którzy chcą podzielić się historiami ze swojego życia. Opowieściami czasem bardzo prostymi, w których dało się wyczuć niedojrzałość, ale w końcu tytuł albumu nie wziął się znikąd, prawda? Zresztą Caleb był wtedy tak nieśmiały i zawstydzony tekstami, że sam po latach śmiał się z tego, jak niewyraźnie zdarzało mu się kiedyś wyśpiewywać słowa. Kings of Leon przekonali też wiele osób samą muzyką - mieszanką nowoczesności i czegoś, co ludzie dobrze już znali. W każdej piosence było słychać tyle samo inspiracji The Strokes, co Lynyrd Skynyrd, a do tego od razu było wiadomo, że zespół po prostu uwielbia się tym bawić. Skoro mowa o The Strokes, to właśnie tę grupę Followillowie supportowali na trasie po wydaniu debiutu. W kolejnych latach przyszła kolej na tournée z U2, Pearl Jam, a nawet Boba Dylana.  

"Youth & Young Manhood" nie jest może arcydziełem i gdyby jakaś płyta miała reprezentować Kings of Leon w zestawieniu najlepszych rockowych albumów wszech czasów, to pewnie sami muzycy w życiu nie zaproponowaliby tego krążka. Jednak to właśnie ta płyta świetnie pokazuje, jak brzmi zespół, który cieszy się samą możliwością nagrania i wydania swoich piosenek, a przede wszystkim udowadnia, że warto walczyć o spełnianie marzeń, bo pewnie nawet muzycy nie mieli wtedy pojęcia, jaka przygoda rozpocznie się od tego jednego, skromnego albumu.

Czytaj też:

Przed nim stała wielka kariera. Utonął mając zaledwie 27 lat

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kings Of Leon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy