Kings of Leon w Polsce: "Wrocław is on fire" [RELACJA]

Kings Of Leon wystąpili w Polsce po pięciu latach przerwy /Marek Maziarz /INTERIA.PL

Polscy fani czekali na powrót Kings of Leon nad Wisłę od pięciu lat. Nad Wisłę - to dość przewrotne określenie, bo tym razem zagrali nad Odrą. Przekładany dwukrotnie koncert zgromadził tysiące fanów amerykańskiej grupy rodem z Nashville. Było rockowo, miastowo, a zarazem country.

W Europie i Wielkiej Brytanii mają niekwestionowany status gwiazdy. Kwartet składający się z rodziny Followillów, trzech braci - Caleba, Jareda, Nathana oraz ich kuzyna Matthew pierwotnie miał wystąpić we Wrocławiu w 2020 roku, ale pandemia zrewidowała te plany. W międzyczasie zdążyli wydać ciepło przyjęty krążek "When You See Yourself" (2021), który także wybrzmiał na jedynym polskim koncercie.

Kings of Leon przyjechali z dorobkiem liczącym już 8 płyt. Słyszałem wokół głosy fanów, którzy czekali na przeboje z kultowego w niektórych kręgach "Come Around Sundown", inni natomiast chcieli usłyszeć numery z najnowszego "When You See Yourself". Amerykańska familia występem we Wrocławiu starała się dogodzić wszystkim i skrupulatnie dobierać utwory z niemal 20 lat kariery. 

Reklama

Moja historia z KOL zaczęła się jakoś w 2009 roku wraz z przebojem "Use Somebody" i albumem "Only Be The Night", a całkiem dużo świetnych chwil spędziłem w towarzystwie wspomnianej już "Come Around Sundown", stąd moje nerwowe oczekiwanie na kawałki z tej płyty. 

Przed rozpoczęciem koncertu zapełniający się stadion rozgrzewali do boju Dziwna Wiosna oraz Organek

Choć we Wrocławiu dzień był bardzo ciepły, to prawie wszyscy członkowie Kings of Leon wyszli na scenę ubrani w katany, kurtki czy swetry - przez to dosłownie ociekali potem nadając ogromnemu wydarzeniu klubowego zaduchu. 

Caleb Followill od pierwszej piosenki "When You See Yourself, Are You Far Away" udowadniał, że jest w wybitnej formie wokalnej. W ogóle całe Kings Of Leon brzmiało naprawdę świetnie. Wisienką na torcie była akustyka Tarczyński Arena - naprawdę nie spodziewałem się tak dobrego dźwięku.

Na scenie pojawiło się sześciu muzyków, ale niestety nikt z zebranych nie zdecydował się przedstawić publiczności nazwisk muzycznego personelu - w ogóle mam spore zastrzeżenia do zaangażowania Kings of Leon w kontakt z publiką. Wytłumaczeniem dość mglistego zachowania mogą być słowa wokalisty, który w pewnym momencie wyznał, że dziś zmarł ich ukochany wujek Barry, a koncert dedykują jemu. 

Po chwili zespół specjalnie dla niego zagrał piosenkę "Milk", a stadion dosłownie zapłonął w światłach latarek. "Dziękuję wam za to" - powiedział lider. I tak dostaliśmy dość sporą mieszankę kawałków - od starszych "Aha Shake Heartbreak" przez "Walls" i najnowszego krążka. Zabrakło mi choć jednego numeru z "Mechanical Bull"

Wrażenie robiły ogromne, prostokątne telebimy, przesuwne ekrany w tle sceny, a także świecący, mistyczny okrąg. Dezorientację wywołało nagłe wyłączenie obrazu w bocznych ekranach i choć początkowo sądziłem, że to celowy zabieg, to znikające i zawieszające się piksele były ewidentnie jakimś technicznym błędem.

Była też dedykacja dla córki Followilla, która akurat w pierwszy dzień lata obchodzi urodziny. I dla niej zagrali piosenkę o korzeniach - "Radioactive". Oczywiście stadion najżywiej reagował przy największych hitach, a pierwotną falę euforii wywołało "Waste A Moment" i odegrane chwilę później "Pyro". Gdyby nie prawa grawitacji, to przyrzekam, publiczność niemal jak w teledysku odleciałaby pogrążona w przeszywającej melodii. 

Choć wszystkie piosenki zespołu oparte są na gitarowych riffach, to mam wrażenie, że muzyków pochłonęła muzyczna melancholia, co bardzo było czuć tego wieczoru. 

Uwielbiam mieszankę rocka z country, które w brzmieniu Kings of Leon jest obecne od samego początku. To ich dziedzictwo z krwi i nigdy nie starali się go ukrywać - na szczęście także we Wrocławiu dali mu wybrzmieć. Dlatego też zareagowałem (podobnie jak ludzie wokół mnie) wielką euforią na kojarzące się z amerykańską wsią "Back Down South"

Ostatni album KOL brzmieniowo jest dość smutny i choć na koncercie bawiłem się świetnie, to zabrakło mi tego kopa, którego mieli jeszcze parę lat temu m.in. na albumie "Walls" czy "Only By The Night". Wracając z koncertu słyszałem rozmowy innych uczestników, którzy mieli podobne odczucia - największy power miał w rzeczywistości ostatni numer wieczoru, czyli zagrane na bis "Sex On Fire". Wtedy Wrocław naprawdę zapłonął!  

Zwykle uczestnicy koncertów komentują to, co im się nie podobało, a tym razem kierując się do wyjścia odezwali się zadowoleni ludzie, zachwyceni organizacją. Trzeba przyznać, że impreza była świetnie dopracowana. I choć to dość prozaiczna rzecz, to na brawa zasługują ci, którzy zdecydowali o podstawieniu dodatkowych tramwajów i autobusów, które dla uczestników koncertu były darmowe. 

Jak już wspomniałem wolę Kings Of Leon w nieco bardziej żywiołowym repertuarze, do jakiego przyzwyczaili fanów w latach 2008-2016. Ostatni album być może otworzył nowy rozdział w ich działalności, choć liczę, że całkowicie nie zamknął tego zakorzenionego w rockowej zabawie - w mojej opinii to w tej rzeczywistości zespół najlepiej się sprawdzał. Czekam na nowe nagrania i kolejny koncert, na którym mam nadzieję usłyszeć więcej funu, a mniej melancholii.

Mateusz Kamiński, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kings Of Leon | Wrocław
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy