Reklama

"Kocham siebie i zamierzam żyć wiecznie". 30 lat od debiutu Oasis

Gdyby pewność siebie można było przeliczać na pieniądze, muzycy Oasis byliby już nie tylko milionerami, ale wręcz miliarderami. Już przy okazji debiutu bracia Gallagherowie i spółka doskonale widzieli, że chcą podbić świat. Wiele osób patrzyło wtedy na nieco bezczelnych Brytyjczyków z pobłażaniem, ale wystarczyło spojrzeć na listy sprzedaży, żeby przekonać się, że to coś więcej niż buńczuczne zapowiedzi. "Definitely Maybe", debiutancka płyta Oasis, obchodzi w tym roku 30-lecie wydania.

Gdyby pewność siebie można było przeliczać na pieniądze, muzycy Oasis byliby już nie tylko milionerami, ale wręcz miliarderami. Już przy okazji debiutu bracia Gallagherowie i spółka doskonale widzieli, że chcą podbić świat. Wiele osób patrzyło wtedy na nieco bezczelnych Brytyjczyków z pobłażaniem, ale wystarczyło spojrzeć na listy sprzedaży, żeby przekonać się, że to coś więcej niż buńczuczne zapowiedzi. "Definitely Maybe", debiutancka płyta Oasis, obchodzi w tym roku 30-lecie wydania.
Magnetyczny charakter członków Oasis przyciągnął wielu fanów czyniąc ich gwiazdami nr. 1 na brytyjskiej scenie muzycznej /Ian Dickson/Redferns /Getty Images

"Jest trochę jednowymiarowy, wszystko ma tę samą barwę" - tak o albumie, zaledwie rok po premierze, mówił magazynowi NME Noel Gallagher. Muzycy Oasis do dziś słyną z tego, że bezpardonowo krytykują kolegów po fachu, ale - jak się okazuje - równie surowo potrafią ocenić własne dzieła. Niezależnie jednak od tego, ile rzeczy Noel zmieniłby po czasie w piosenkach, płyta odniosła spektakularny sukces. Album "Definitely Maybe" sprzedał się na całym świecie w ponad ośmiu milionach egzemplarzy. To jednak nie liczby są tu najważniejsze, chociaż ekipie pewnie miło było obserwować bicie kolejnych rekordów. Oasis udało się przede wszystkim zrobić zamieszanie na rynku muzycznym, nie tylko brytyjskim, bo istnieje duża szansa, że bez tego krążka lata 90. wyglądałyby zupełnie inaczej, niż pokazała historia.

Reklama

Za oceanem w muzyce na początku tej dekady królował oczywiście grunge. Swoje kariery rozpoczynały wtedy takie zespoły jak: Nirvana, Pearl Jam, Alice in Chains czy Soundgarden. Moda na grunge zaczęła też oczywiście docierać do Wielkiej Brytanii, bo wpływy tego gatunku można było usłyszeć choćby na pierwszym albumie Radiohead. I pewnie grunge jeszcze bardziej rozwinąłby skrzydła na wyspach oraz w całej Europie, gdyby nie pojawił się najpierw debiut Blur, a potem oczywiście słynny pierwszy album Oasis.

Liam Gallagher urodził się, żeby być gwiazdą

Historia Oasis zaczęła się, kiedy Liam Gallagher nie miał jeszcze nawet 20 lat. Koledzy wokalisty wspominali, że muzyk zawsze wyglądał i zachowywał się tak, jakby urodził się do bycia gwiazdą. Artysta uwielbiał modnie się ubierać, był pewny siebie i wiedział, że będzie sławny. Nie marzył o tym, on to po prostu wiedział. Młodszy z braci Gallagherów był fanem The Stone Roses i miał dwa postanowienia w życiu: nigdy nie trafić na osiem godzin dziennie do nudnej pracy oraz nie pozwolić sfotografować się w skórzanych spodniach, które uważał za szczyt obciachu. 

Kiedy więc okazało się, że lokalny zespół The Rain z Manchesteru jest niezadowolony ze swojego wokalisty i szuka dla niego zastępstwa, Liam wiedział, że to jego wielka szansa. Artysta dołączył do grupy, zmienił jej nazwę na Oasis i zaczął pisać swoje teksty. Piosenki miały być proste, chwytliwe i trafiać do jego rówieśników. "Nie zamierzałem robić na nikim wrażenia swoim kunsztem. Miałem to gdzieś. Nie próbowałem niczego udowadniać ani pouczać ludzi na temat tego czy tamtego. Pisałem o tym, co było mi bliskie. O seksie, piciu i braniu narkotyków" - przyznał Gallagher w dokumencie na temat "Definitely Maybe". Kolegom z zespołu nie przeszkadzało nawet to, że Liam wcześniej nie śpiewał w żadnej poważnej grupie. Chciał występować, chciał być wielki i uwielbiał The Stone Roses - to wystarczyło.

Zastanawiacie się, gdzie był wtedy drugi z braci? Noel pracował jako technik podczas tras koncertowych grupy Inspiral Carpets. Gitarzysta dumnie nazywał się "najlepiej ubranym technikiem w branży" i zdecydowanie wyróżniał się w ekipie. Podczas gdy jego koledzy przychodzili do pracy w klasycznych szortach z milionem kieszeni na wszystkie potrzebne rzeczy i czarnych T-shirtach, Noel zjawiał się na rozkładanie sprzętu wystrojony w białe jeansy, których - jakimś cudem - nigdy nawet nie ubrudził. Po godzinach muzyk marzył jednak o tym, że sam pewnego dnia stanie na scenie. Gallagher pisał więc własne piosenki i liczył, że kiedyś będą je śpiewać tłumy. 

Po jednej z tras Noel wrócił do domu i od swoich znajomych, tak się złożyło, że akurat członków The Rain, dowiedział się od razu, że jego brat dołączył do zespołu. Gitarzysta nie mógł w to uwierzyć, ale postanowił na własne oczy przekonać się, jak radzą sobie Liam oraz jego kumple. Muzyk wybrał się na koncert The Rain i dostrzegł na scenie "to coś". Co prawda jakość i przebojowość piosenek pozostawiały wiele do życzenia, jednak grupa miała energię i potrafiła zainteresować publiczność. Noel uznał, że zespół ma potencjał, więc zapytał, czy może przyjść na jedną z prób. Artysta miał być tylko gościem, ale niemal natychmiast pochwalił się utworami, jakie napisał podczas trasy z Inspiral Carpets. Reszta ekipy już wiedziała, że potrzebuje właśnie kogoś takiego. Namówienie Noela na dołączenie do The Rain nie było zresztą zbyt trudne. Gitarzysta powiedział swoim kolegom: pozwólcie mi się wykazać, a osiągniemy światowy sukces. Nie kłamał.

Oasis, czyli królowie obskurnych knajp

Muzycy sporo koncertowali i wieści o niezłej grupie z Manchesteru powoli docierały też do innych miast. Oasis, jeszcze przed debiutem, potrafili grać przez cały tydzień, każdego wieczoru. Artyści pakowali sprzęt do starego vana, za kierownicą siadał gitarzysta Paul "Bonehead" Arthurs i ekipa ruszała do kolejnego klubu. Brytyjczycy doskonale wiedzieli, że na sukces trzeba ciężko zapracować, ale po jakimś czasie zaczęli marzyć o tym, aby zamienić obskurne, zadymione knajpy na wielkie sale koncertowe. Był na to jeden sposób: wydanie płyty. 

Chris Griffiths, znajomy zespołu, pomógł Gallagherom i spółce w nagraniu profesjonalnej taśmy demo. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Alan McGee, współzałożyciel wytwórni Creation Records, posłuchał materiału i postanowił sprawdzić, czy grupa wypada na żywo tak samo dobrze jak na nagraniach. McGee poszedł na koncert młodej, obiecującej formacji, a zobaczył na scenie przyszłe gwiazdy rocka. Alanowi wystarczyły cztery piosenki, żeby zdecydować: podpisujemy kontrakt. Dla Oasis było to spełnienie marzeń, chociaż artyści czekali z podpisaniem umowy kilka miesięcy, między innymi z powodu kwestii prawnych. W każdym razie muzycy obiecali sobie, że zrobią wszystko, żeby nie zmarnować swojej szansy. Noel przyznał, że taka okazja zdarza się tylko raz w życiu i czeka się na nią latami. Trzeba wtedy zebrać swoje najlepsze pomysły na piosenki i zrobić wszystko tak, żeby niczego później nie żałować. Artyści, z kontraktem płytowym w kieszeni, nadal więc koncertowali, a po godzinach przygotowywali materiał na "Definitely Maybe".

Pod koniec 1993 roku grupa nareszcie doczekała się tego, o czym od dawna marzyła: poważnej pracy w studiu. Wytwórnia wynajęła dla Oasis Monnov Valley Studio w Walii. W tym miejscu nagrywali między innymi: Queen, Iggy Pop, Black Sabbath, więc również młodzi muzycy liczyli, że wyjdą stamtąd zadowoleni. Nie mogli się bardziej mylić. "Definitely Maybe" miał produkować Dave Batchelor, który wcześniej współpracował między innymi z The Kinks. Gallagherowie i spółka byli jednak bardzo niezadowoleni z efektów jego pracy nad swoimi piosenkami. "Batchelor był nieodpowiednią osobą do tej roboty. Graliśmy w wielkiej sali, ciesząc się, że jesteśmy w studiu, zresztą graliśmy tak jak zawsze. Zawołał nas: 'Chodźcie tego posłuchać'. Włączył i od razu stwierdziliśmy: 'To nie brzmi jak w środku tamtej sali. Co to ma być?'. Materiał był słaby, zbyt czysty" - wspominał Bonehead w książce "Britpop!: Cool Britannia and the Spectacular Demise of English Rock". 

Jeden z inżynierów dźwięku nie mógł się dogadać z producentem, inny, Mark Coyle, był przekonany, że kiepskie efekty nagrań to częściowo wina Batchelora, a częściowo samego miejsca, które "tłamsiło energię zespołu". Muzycy narzekali też na to, że brakuje im wspólnego grania, bo ścieżki instrumentów były realizowane w osobnych pomieszczeniach. To akurat nic niezwykłego w tej pracy, jednak Oasis nie mieli wtedy jeszcze pojęcia, jak wyglądają prawdziwe sesje nagraniowe albumów. W każdym razie w ekipie rosło napięcie oraz rozczarowanie. Noel wydzwaniał do menedżerów i próbował ratować sytuację. Gitarzysta zebrał nawet później wszystkie nagrania z sesji z Dave'em i próbował złożyć z nich piosenki w innych studiach, ale niewiele dało się zrobić. 

Artysta był wręcz przerażony, że marzenia Oasis o karierze za chwilę legną w gruzach, bo firma płytowa straci cierpliwość. Każdy dzień pracy w studiu kosztował sporo, bo 800 funtów, a efektów nie było widać. Ostatecznie Batchelor został zwolniony, a Alan McGee zdecydował, że zespół zacznie wszystko od początku, niezależnie od kosztów. Nad produkcją czuwali od tej pory Mark Coyle i Noel Gallagher.

"Kocham siebie i zamierzam żyć wiecznie"

Grupa przeniosła się do Sawmills Studio w Kornwalii. Do tego miejsca można było się dostać jedynie łódką, więc wszyscy czuli się trochę jak na wakacjach. Przenosiny najbardziej ucieszyły Liama, który miał złe wspomnienia z Walii. Wokalista zamieszkał tam w pokoju, który był ładny i wygodny, ale miał jedną wadę: legenda głosiła, że pomieszczenie zamieszkiwał duch. Muzyk obudził się pewnego ranka i stwierdził, że meble są ustawione inaczej niż wieczorem. Od tej pory Liam był przerażony miejscem, a to, że reszta zespołu sobie z niego żartowała i gasiła światło albo przewracała strony gazet przy pomocy specjalnie zamontowanych linek, na pewno nie pomagało. 

Nowa lokalizacja była nie tylko wolna od duchów, ale też zapewniła grupie świetne efekty sesji. Artyści stwierdzili, że chcą brzmieć na albumie podobnie jak na koncertach i nareszcie udało im się przenieść tę energię na taśmy. Formacja zrezygnowała z drogich mikrofonów, a nawet słuchawek, wszyscy postanowili pójść na żywioł. Nie tylko na tym polu zresztą, bo skromne studio okazało się w czasie prac miejscem ciągłych imprez. Technicy wspominali, że muzycy nie żałowali sobie używek, więc tym bardziej byli w dobrych humorach, poza tym w końcu spełniali swoje marzenie. Noel dobrze o tym wiedział, co słychać na przykład w singlu "Live Forever". 

Gallagher przeczytał wywiad z Kurtem Cobainem, który jeszcze bardziej zmotywował go do działania. "Uderzyło mnie, że ten gn**ek, niesamowicie utalentowany facet, miał wszystko, czego ja chciałem. Był bogaty, sławny, grał w najlepszym rockandrollowym zespole wszech czasów - a pisał piosenki o tym, jak bardzo się nienawidzi i że chce umrzeć. Moje podejście było takie, że, k***a, kocham siebie i zamierzam żyć wiecznie" - wspominał artysta w rozmowie z magazynem "Blender".

"Definitely Maybe", nareszcie brzmiące tak, jak wymarzył sobie zespół i wytwórnia, ukazało się pod koniec sierpnia 1994 roku. O Oasis mówili już wtedy wszyscy, a otoczenie grupy sprytnie podsycało zainteresowanie krążkiem. Nic dziwnego, że album od razu trafił na pierwsze miejsce brytyjskich list sprzedaży. Artyści oczywiście marzyli o takim scenariuszu, ale nawet oni - mimo słynnej pewności siebie - nie przewidzieli tego, że płyta okaże się aż takim sukcesem. Alan McGee był przekonany, że ludzie byli w szoku, bo nie spodziewali się aż tak dobrego krążka. Oczywiście niektórzy mogli się przyczepić do tego, że utwory były niezbyt skomplikowane, a wychwalanie zalet papierosów i alkoholu było dalekie od wyrafinowanej poezji, ale o to właśnie chodziło Oasis. Miało być prosto, przebojowo, trafiać do zwykłego słuchacza, a do tego kojarzyć się z dobrą zabawą. "Definitely Maybe" odhaczyło wszystkie te pola.

Ten album otworzył zespołowi drzwi do wielkiej kariery. Pociąg z napisem "Oasis" był już nie do zatrzymania. Wielka Brytania dostała nowych muzycznych bohaterów, na dodatek z charyzmą, charakterem, czasem wręcz bezczelnych. No i niezbyt grzecznych, co niekiedy spędzało sen z powiek współpracownikom. Podczas trasy promocyjnej w USA Liam potrafił na przykład pokłócić się na scenie z bratem, a potem uderzyć go tamburynem w głowę, a na deser obrazić amerykańską publiczność. Czy to zaszkodziło grupie? Ani trochę, wręcz budowało jej wizerunek.

Podczas prac nad "Definitely Maybe" Noel rzucił do kolegów, że za 20 lat ludzie będą ciągle mówić o Oasis. Wtedy ekipa myślała, że to bardzo odważne stwierdzenie, ale nawet 30 lat później ta prognoza okazuje się aktualna. Co prawda zespół zdążył się rozpaść, ale może jeszcze kiedyś zobaczymy grupę na scenie w komplecie. W końcu Noel sam przyznał, że chce "żyć wiecznie".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Oasis | Liam Gallagher | Noel Gallagher
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy