Reklama

Ucieczka, rozpacz i znudzenie. Mija 30 lat od śmieci Kurta Cobaina

To miało być po prostu kolejne zlecenie. Nic niezwykłego. Elektryk szacował, że instalacja czujników i alarmu zajmie mu maksymalnie kilka godzin, a później będzie mógł ruszyć do kolejnego domu. Okazało się jednak, że mężczyzna nie zdążył niczego zamontować, a tego dnia nie zapomni do końca życia. Kiedy Gary Smith wszedł do szklarni nad garażem przy Lake Washington Boulevard w Seattle, zobaczył tam jednego z najsłynniejszych muzyków na świecie. Martwego. Minęło właśnie 30 lat od śmierci Kurta Cobaina.

To miało być po prostu kolejne zlecenie. Nic niezwykłego. Elektryk szacował, że instalacja czujników i alarmu zajmie mu maksymalnie kilka godzin, a później będzie mógł ruszyć do kolejnego domu. Okazało się jednak, że mężczyzna nie zdążył niczego zamontować, a tego dnia nie zapomni do końca życia. Kiedy Gary Smith wszedł do szklarni nad garażem przy Lake Washington Boulevard w Seattle, zobaczył tam jednego z najsłynniejszych muzyków na świecie. Martwego. Minęło właśnie 30 lat od śmierci Kurta Cobaina.
Kurt Cobain /Frank Micelotta /Getty Images

"Widziałem w magazynie opisy gwiazd rocka: 'Sting, facet od środowiska', a obok: 'Kurt Cobain, płaczliwy, narzekający, neurotyczny, złośliwy koleś, który nienawidzi wszystkiego, nie znosi bycia gwiazdą oraz swojego życia'. A ja nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. [...] Jestem znacznie bardziej radosny, niż się wielu osobom wydaje" - przekonywał muzyk w wywiadzie dla magazynu "Rolling Stone". To było pod koniec stycznia 1994 roku. Niewiele ponad dwa miesiące później ten "szczęśliwy" Kurt zamknął się w przydomowej szklarni, napisał list pożegnalny i strzelił sobie w głowę.

Reklama

Nigdy nie chciał być sławny. Nie zamierzał nawet zostawać wokalistą. Marzył o tym, żeby grać na gitarze, gdzieś z tyłu sceny, bez rzucania się w oczy. Przez wiele lat pisał jednak własne piosenki, a potem okazało się, że potrafi je świetnie zaśpiewać, więc - niejako przypadkiem - został najbardziej rozpoznawalną postacią w Nirvanie. Grupie, która błyskawicznie osiągnęła sukces i dla wielu osób stała się głosem pokolenia. Cobain okazał się idolem milionów, który, delikatnie mówiąc, nie przepadał za sławą. 

Muzyk zastanawiał się nawet czasem, czy jego talent to bardziej dar, czy jednak przekleństwo. Kurt nie miał jednak wyjścia i może niekoniecznie pogodził się, bo to jednak jednak dość odważne stwierdzenie, ale na pewno przywykł nieco do popularności i tego, że przypadkowi, pijani ludzie wyśpiewują na koncertach razem z nim jego najbardziej intymne teksty. Na początku 1994 roku artysta był zadowolony z tego, że jego grupie udało się wydać płytę "In Utero", chwalił się też rodziną, córką, uważał, że spełniał po kolei swoje życiowe marzenia. Taka była oficjalna wersja. W rzeczywistości ostatnie tygodnie, a nawet miesiące życia Cobaina były jego walką z samym sobą.

Kurt Cobain zginął 30 lat temu. 50 tabletek i szampan

Na początku marca 1994 roku Nirvana zagrała w Monachium. Cobain źle się czuł, a w połowie występu stracił głos. Muzyka dopadło zapalenie oskrzeli i krtani. Ekipa zespołu wezwała lekarza, który przepisał coś na szybko, ale ostatecznie wokalistą mieli się zająć laryngolodzy w Rzymie. Grupa odwołała kolejne koncerty, a Kurt nie miał siły na lot do Stanów, więc ruszył do Włoch. Do artysty dołączyła jego żona, czyli Courtney Love. Zamiast jednak podawać mu leki, Courtney musiała walczyć o życie męża. Okazało się, że Cobain przedawkował środki nasenne i uspokajające, a ich dużą dawkę popił szampanem. Wiele osób stosowało wtedy taką metodę "znieczulania się" i nie dla każdego zażycie tego typu mieszanki kończyło się dobrze. Muzyk trafił do szpitala, dopiero po niemal dobie odzyskał przytomność. 

Love oraz koledzy z zespołu nie pierwszy raz byli świadkami przedawkowania. Dwa lata wcześniej Kurt zażył po telewizyjnym występie zbyt dużą dawkę heroiny. Żona musiała go reanimować, zanim dotarła pomoc. W połowie 1993 roku sytuacja się powtórzyła, tym razem w dniu koncertu w Nowym Jorku. Courtney świetnie wiedziała już wtedy, co robić, więc od razu podała wokaliście środek na zatrucie opioidami. Zresztą tego samego dnia Cobain stanął na scenie razem z kolegami z zespołu i nie dał po sobie poznać, że kilka godzin wcześniej otarł się o śmierć. Dla artysty narkotyki były nie tylko ucieczką od niechcianej popularności i wszystkiego, co go otaczało. Kurt twierdził, że używki pomagają mu na bóle żołądka, z którymi muzyk zmagał się od lat i których przyczyny lekarze nie potrafili do końca określić. 

Można by pomyśleć, że incydent z Rzymu to kolejny wypadek przy zażywaniu narkotyków, ale tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej. Love wspominała, że nie było to kolejne przypadkowe przedawkowanie. 50 tabletek miało pomóc muzykowi się zabić. Cobain uważał, że żona już go nie kocha, bo zdecydowała się na trasę z własnym zespołem i zostawiła go samego. Tak przynajmniej wynikało z notatki w kieszeni spodni. Wokalista stwierdził, że woli się zabić, niż przechodzić przez rozwód. Po wyjściu ze szpitala Kurt zbagatelizował sprawę i tłumaczył, że przedawkowanie było zupełnie przypadkowe.

"911, w czym mogę pomóc?"

Cobain wrócił do Seattle, ale jego problemy wcale nie zostały w Rzymie. Artysta dotarł do domu pod wpływem narkotyków, co doprowadziło Courtney do wściekłości. Związek tej dwójki nigdy nie należał do spokojnych, para potrafiła awanturować się w miejscach publicznych. Nawet taksówkarz, który na kilka dni przed śmiercią Kurta wiózł małżeństwo do salonu samochodowego oraz pracownicy tego miejsca, byli świadkami głośnych kłótni. Muzycy tak samo mocno lubili używki, Love przecież publicznie przyznawała się do zażywania narkotyków, jednak widok męża, który właśnie wyszedł ze szpitala, a już zdążył uraczyć się działką, wyjątkowo ją zirytował. Para tak się awanturowała, że wokalistka w końcu zadzwoniła po policję. Dyżurny usłyszał, że Cobain zamknął się w pokoju z bronią i próbuje popełnić samobójstwo. Funkcjonariusze, którzy dotarli na miejsce, wyprowadzili Kurta, zabrali z domu kilka pistoletów i leki. Artysta twierdził, że wcale nie chciał targnąć się na życie, po prostu uciekał przed żoną i trafił akurat do pomieszczenia, w którym była broń. Pistolety zresztą były kością niezgody między muzykami od dawna. Courtney nie chciała ich widzieć w domu, a Cobain upierał się, żeby mieć pod ręką kilka sztuk. Tamta wizyta policji nie zakończyła się żadnym aresztem, bo nie doszło do rękoczynów. Kurt po wszystkim po prostu wyszedł z domu.

Love bała się, że jej mąż będzie próbował targnąć się na życie, a jego olbrzymie problemy z używkami nie pomagały. Wokalista był zresztą przekonany, że narkotyki wcale nie są jego wielkim zmartwieniem i nie ma się czym przejmować. Artystka skontaktowała się z rodziną męża, jego wytwórnią płytową, menedżerami i kolegami z zespołu, żeby wspólnie namówić Cobaina na leczenie. Pomóc w tym mieli specjaliści z luksusowego ośrodka w Kalifornii. Pod koniec marca znajomi oraz przyjaciele zaskoczyli Kurta interwencją w jego własnym domu. Wszyscy namawiali muzyka na odwyk. Kurt nie przyjął tego zbyt dobrze. Wokalista się wściekł i zamknął się w pokoju, ale ostatecznie, po kilku godzinach rozmów, zgodził się pojechać na leczenie. Małżeństwo miało trafić na odwyk razem, jednak Courtney ruszyła do Los Angeles, a Cobain chciał załatwić jeszcze kilka rzeczy w Seattle. Jedną z nich było... zdobycie broni. Artysta poprosił o pomoc przyjaciela, Dylana Carlsona. Muzyk bał się, że jeśli kupi strzelbę na własne dokumenty, to szybko zgłosi się po nią policja. Cobain tłumaczył, że obok posiadłości kręcą się obcy ludzie i nie czuje się bezpiecznie, poza tym zachowywał się normalnie, więc sprawa nie wydała się Dylanowi podejrzana. Może poza tym, że przyjaciel chciał kupić broń tuż przed wyjazdem, ale Carlson ostatecznie to zignorował. 

Duff McKagan, basista Guns N’ Roses, spotkał Kurta w samolocie, kiedy lider Nirvany leciał na odwyk. Cobain ucieszył się na widok kolegi po fachu, co już wydawało się dziwne, bo nie pałał przecież sympatią do Gunsów. Duff stwierdził później: "Wszystko mówiło mi, że coś jest nie tak". Wokalista od lat korzystał z pomocy różnych specjalistów, ale zawsze tylko przez chwilę. Nie zdecydował się na stałą terapię, którą doradzali mu między innymi współpracownicy. Już w szkole średniej u artysty zdiagnozowano depresję. Kurt miewał też ogromne wahania nastrojów. Butch Vig, producent słynnej płyty "Nevermind", wspominał, że wystarczyło pół godziny, żeby gwiazdor zmienił się z uśmiechniętego i miłego człowieka we wkurzoną na wszystko osobę, z którą trudno się dogadać. Najgorzej było po trasach koncertowych, kiedy Cobain próbował odetchnąć od tłumów i unikał nawet zwykłych spotkań z ludźmi.

Zaginięcie i zagadkowe transakcje

Otoczenie artysty miało szczerą nadzieję, że odwyk mu pomoże. Kurt dotarł do Los Angeles, skąd znajomi, między innymi Pat Smear z Nirvany, zawieźli go prosto do ośrodka. Muzyk wytrzymał tam jednak zaledwie dwa dni. Drugiego dnia po południu wokalista powiedział obsłudze, że wychodzi na papierosa. Cobain wspiął się po prawie dwumetrowym murze i zwyczajnie uciekł. Wcześniej, jeszcze z odwyku, Kurt zadzwonił do Love, żeby powiedzieć jej, że nowa płyta jej zespołu, Hole, jest bardzo dobra. To była ich ostatnia rozmowa. Rodzina, na wieść o ucieczce, zablokowała karty artysty i wynajęła prywatnych detektywów. Okazało się, że muzyk pojechał na lotnisko w Los Angeles, rozdawał tam nawet autografy, a potem wsiadł w samolot do Seattle i zjawił się w swoim domu, na chwilę. 

Michael DeWitt, który opiekował się córką wokalistów, wspominał, że Kurt wyglądał źle i zachowywał się dziwnie. Później okazało się, że artysta kupił amunicję, próbował też wyciągnąć gotówkę z kart oraz użyć ich w kwiaciarni. Swoją drogą, zagadką pozostaje to, kto usiłował skorzystać z kart muzyka już po jego śmierci, co odnotował bank. W każdym razie ślad po Cobainie zaginął. Ktoś widział wokalistę włóczącego się po Seattle, ktoś inny zauważył go w okolicy budynku, w którym zawsze można było kupić narkotyki. Kurt miał też spędzić trochę czasu w swoim domku letniskowym. Rodzina była przekonana, że artysta coś sobie zrobi, dlatego matka muzyka zgłosiła policji jego zaginięcie.

Ominęli tylko jedno pomieszczenie

Policyjne raporty wskazują, że Cobain wrócił do domu 5 kwietnia i niezauważony poszedł prosto do szklarni. Gwiazdor wyjął ze swojego schowka pudełko na cygara, w którym były ukryte nielegalne substancje. Artysta zażył je, a niewiele później chwycił za strzelbę, wycelował sobie w głowę i nacisnął spust. Nikt nie usłyszał strzału, przynajmniej tak wynika z zeznań świadków i osób, które pracowały przy domu muzyków. To dlatego Kurt cały czas był poszukiwany. Detektywi wynajęci przez Love, jak się okazało, dotarli do Seattle już po śmierci muzyka. Były pracownik biura szeryfa i przyjaciel Cobaina przeszukali nawet dom, ale nie pomyśleli o tym, żeby zajrzeć do pomieszczenia nad garażem. Sama Courtney została zatrzymana z powodu narkotyków i natychmiast zapisała się na odwyk, zresztą w tym samym miejscu, z którego uciekł jej mąż. Wokalistka jednak błyskawicznie opuściła placówkę, kiedy dostała wiadomość, że znaleziono ciało Kurta.

Elektryk, który miał instalować czujniki alarmowe w posiadłości, natknął się na zwłoki artysty 8 kwietnia, tuż przez dziewiątą rano. Kurt leżał w szklarni, na nadgarstku miał jeszcze opaskę z odwyku. Na klatce piersiowej muzyka leżała strzelba. Ta, z której do siebie wymierzył - ta sama, która miała mu służyć do ochrony przed intruzami. Specjaliści mogli zidentyfikować wokalistę tylko przy pomocy jego odcisków palców. Obok Cobaina leżały: czapka, okulary, portfel z dokumentami, papierosy, a także pudełko, w którym artysta ukrywał narkotyki. Zresztą badania potwierdziły, że muzyk zażył heroinę, a wcześniej Valium. Kurt zostawił też list pożegnalny, częściowo zaadresowany do wymyślonego przyjaciela z dzieciństwa, Boddah. Wokalista napisał, że już od lat nie cieszy go tworzenie ani słuchanie muzyki. Cobain poprosił też Courtney, żeby się nie poddawała i opiekowała się ich córką, Frances Bean. "Jej życie będzie szczęśliwsze beze mnie" - dodał artysta.

Spiskowe teorie o śmierci Kurta Cobaina

Śmierć Cobaina wywołała poruszenie nie tylko w muzycznym świecie. Gwiazdor był nie tylko wokalistą popularnego zespołu, ale też, dla wielu osób, głosem pokolenia, symbolem buntu. Nic dziwnego, że śledztwo w sprawie śmierci muzyka budziło spore emocje. Chociaż policja uznała, że to na pewno było samobójstwo, jeszcze przez kilka lat pojawiały się teorie spiskowe. Niektórzy fani twierdzili na przykład, że za śmiercią ich idola stoi Courtney Love, tym bardziej że artysta miał planować rozstanie z żoną. Para się nie dogadywała, w domu często wybuchały awantury. Jak relacjonował w swoich pamiętnikach Michael DeWitt, Kurt zgłosił się już nawet w tej sprawie do swojej prawniczki. Gdyby doszło do rozwodu, Love zostałaby praktycznie z niczym. Nic więc dziwnego, że policja dostała wiele anonimowych zgłoszeń z informacją, iż sprawa powinna zostać zbadana jeszcze raz, bo z pewnością nie mogło to być samobójstwo. Niektórzy do dziś w nie nie wierzą.

"Jestem na niego trochę zły za to, że się zabił" - stwierdził w rozmowie z Newsweekiem Michael Stipe, wokalista R.E.M. Muzycy się przyjaźnili, a Stipe starał się pomóc Kurtowi stanąć na nogi i zerwać z narkotykami, co okazało się wyjątkowo trudnym zadaniem. W ostatnich tygodniach życia Cobaina artyści sporo rozmawiali, planowali nawet wspólną pracę. Kurt myślał już o kolejnej płycie Nirvany. To miał być spokojny album, z akustycznymi dźwiękami i smyczkami. Przyjaciele umówili się w studiu, żeby nagrać wstępne wersje kilku utworów. Cobain miał już zarezerwowany bilet na samolot, na lotnisku miał na niego czekać samochód. Stipe szykował się do pracy, kiedy zadzwonił telefon. To był Cobain, który w ostatniej chwili odwołał wizytę. "Nie mogę przyjechać" - powiedział Michaelowi. Przyjaciele umówili się na później. Kurt już wtedy wiedział, że żadnego "później" nie będzie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kurt Cobain | Nirvana
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy