Człowiek, którego opuściło szczęście. Brian Jones skończyłby 80 lat

Mateusz Kamiński

Mateusz Kamiński

Szczęście nie uśmiechało się do Briana Jonesa. Inteligentny, z powodzeniem u kobiet, utworzył jeden z największych zespołów w historii bluesa i rocka. Wydawałoby się, że to przepis na sukces, który dałby mu lata życia w dostatku. Było jednak całkiem inaczej. Muzyk 28 lutego 2022 roku obchodziłby osiemdziesiąte urodziny. Zmarł jednak w wieku zaledwie 27 lat, w 1969 roku.

Brian Jones (drugi od lewej) był liderem The Rolling Stones. Wkrótce na jego miejsce "wskoczyli" Mick Jagger i Keith Richards
Brian Jones (drugi od lewej) był liderem The Rolling Stones. Wkrótce na jego miejsce "wskoczyli" Mick Jagger i Keith Richards Michael Ward / ContributorGetty Images

Ponoć wraz ze śmiercią Briana Jonesa skończyło się "prawdziwe The Rolling Stones". Muzyk był założycielem zespołu i początkowo sprawował pieczę także nad technicznymi, menedżerskimi sprawami grupy. Multiinstrumentalista wnosił do grającego bluesowe covery zespołu nowe brzmienia - to dzięki niemu w "Under My Thumb" słyszeliśmy marimbę, a także sitar w "Paint It, Black".

Choć wydawać się mogło, że razem podbiją świat, to po pierwszych sukcesach muzyk dał się pochłonąć własnym demonom. W tym roku zespół obchodzi 60 rocznicę powstania, ale także mijają 53 lata odkąd Jonesa nie ma w zespole. To również 53 lata od jego przedwczesnej śmierci.

Cudowne dziecko

Brian Jones przyszedł na świat 28 lutego 1942 roku. Jego matka dawała lekcje gry na pianinie, a ojciec prowadził chór kościelny i był organistą. Gdy Brian miał 6 lat, zaczął uczyć się grać na pianinie, a jego nauczycielką była oczywiście mama. Choć nie pochodził z bogatego domu, to rodzice nie szczędzili na jego edukację - we wrześniu 1949 roku poszedł do renomowanej szkoły Dean Close Junior.

Był tam wzorowym uczniem. Nieprzeciętny poziom intelektu charakteryzował go już od najmłodszych lat. Oprócz nauki gry na klarnecie miał też świetne wyniki z fizyki czy chemii.

W latach 50. zainteresował się twórczością Charliego Parkera, a rodzice sprawili mu saksofon, później zaczął uczyć się grać na gitarze. Gdy miał 17 lat na świat przyszło jego pierwsze dziecko.

Hipnotyzujące, niebieskie oczy, blond włosy oraz intelekt działały jak magnes na koleżanki, z którymi się spotykał w nastoletnich latach. Jazz, który niedawno słyszał po raz pierwszy, pozostał z nim i jeszcze mocniej rezonował w jego codzienności. Na początku lat 60. był już stałym bywalcem lokalnej sceny jazzowej w Cheltenham.

I tylko blues

Jazz wówczas był modny podobnie jak blues. Jones po uszy zakochał się w tym drugim gatunku, a w 1961 roku wybrał się na koncert Alexisa Kornera, jednego z najwybitniejszych brytyjskich bluesmanów. Szybko nawiązała się między nimi nić sympatii, a wkrótce Brian kupił pierwszą gitarę elektryczną, Harmony Stratotone, na której zaczął uczyć się gry techniką slide.

Słuchał przy tym płyt Howlin'a Wolfa czy Roberta Johnsona. Fascynacja bluesem zmusiła go do wyjechania do Londynu, gdzie poznał, jak się okazało, dość wąskie grono bluesmanów.

Znajomość z Kornerem odmieniła jego życie. Gdy znalazł się w Ealing Jazz Club w Londynie, by wysłuchać jego zespołu Blues Incorporated, pierwszy raz natrafił na perkusistę Charliego Wattsa. Niedługo później sam stał się członkiem grupy, która ze względu na połączenie bluesa z instrumentami podpiętymi do prądu był ewenementem na lokalnej scenie.

Pewnego dnia wśród publiczności znaleźli się Mick Jagger i Keith Richards. W 1962 roku zespół jako The Rolling Stones (z towarzyszeniem Iana Stewarta, Dicka Taylora i Micka Avory'ego) zagrał swój pierwszy koncert. Rok później, po kilku zmianach personalnych, w zespole na perkusji grał Charlie Watts, a na basie Bill Wyman. Był to początek wielkiej kariery zespołu.

Jones uwielbiał bluesa, więc grupa pod jego dowodzeniem początkowo grała jedynie bluesowe covery. By nie stać w miejscu zdecydował o zatrudnieniu impresario, początkowo był nim Giorgio Gomelsky, który jednak nie był zbyt wpływowym menedżerem.

Na jego miejsce zatrudniono prawdziwego specjalistę, Andrew Loog Oldhama, który reprezentował The Rolling Stones, a także produkował ich płyty w latach 1963-1967. W tym czasie Jones tracił poważanie, nie tylko w zespole, ale też wśród fanów i opinii publicznej, a coraz większą wagę przywiązywano do frontmana Jaggera i dośpiewującego mu Richardsa.

Toczący się kamień nie obrasta mchem?

Pierwszym przebojem The Rolling Stones był cover Chucka Berry'ego, utwór "Come On". Miłość do bluesa pozwoliła Jonesowi na utworzenie zespołu. Ta sama miłość coraz bardziej oddalała go od tego, co chcieli osiągać pozostali członkowie zespołu. Jednym słowem Jones po początkowych sukcesach wolał stylistycznie stać w miejscu i kultywować bluesowe rytmy, z których słynęła grupa.

Wewnętrzne decyzje Jaggera/Richardsa i menedżera, które miały na celu odsunąć Jonesa, nie spotykały się z jego wielkim oporem. Według przyjaciół muzyka, miał on zawsze mieć problem z zaufaniem do samego siebie - nie wierzył w swoje możliwości, a także nie doceniał tego, co potrafi.

"Brian miał znaczący wpływ na zespół na samym początku kariery. Patrzyliśmy na niego z Keithem i myśleliśmy sobie: 'ale z niego oryginał'. Robił wszystko, by załatwić nam koncerty" - wspominał po latach perkusista Charlie Watts.

Wtórował mu basista Bill Wyman w biograficznej książce. "To on założył zespół. Wybrał członków. Nadał nazwę zespołowi. Wybrał muzykę, którą graliśmy. Załatwił nam koncerty" - napisał w 1990 roku.

Było to mocno zauważalne, szczególnie patrząc na to, jak zmalała jego pozycja w zespole. Choć sam go założył i w pierwszych hitach Stonesów możemy słyszeć głos śpiewającego Jonesa, to z każdą kolejną płytą było go na albumach coraz mniej.

Nieporozumienia między Jonesem a Jaggerem i Richardsem spowodowały, że już w 1967 roku pojawiał się w zaledwie 10 utworach zespołu, a jeszcze w latach 1963-1966 był przy tworzeniu trzydziestu z nich. Co ciekawe, gdy zespół powstawał i chciano pozbyć się Jaggera wytykając mu brak wokalnych umiejętności, to właśnie Brian Jones stawał za nim murem.

Był bardzo płodnym artystą, bo obok występów ze Stonesami obracał się przecież w artystycznym środowisku. Jego osławione sesje nagraniowe z Lennonem miały znajdować się w domu Jonesa. I zostać też skradzione w dniu, w którym odnaleziono jego ciało.

"Nie dożyjesz trzydziestki"

Brian Jones w którymś momencie się pogubił. Na pewno miały na to wpływ relacje w The Rolling Stones, ale także ambicje i uzależnienia. Jak wspomniałem, kobiety go uwielbiały, w sumie miał szóstkę dzieci z różnymi kobietami. Ale po narkotykach, których zaczął nadużywać w połowie lat 60., stawał się wobec nich agresywny.

Gdy poznał piękną Anitę Pallenberg - modelkę, która w latach 1965-1967 była jego dziewczyną, wpadła ona też w oko Keithowi. To właśnie on był świadkiem, jak Jones uderza swoją partnerkę. Keith miał wówczas spakować ją i zabrać ze sobą do Anglii. Stała się ona wtedy dziewczyną "Keefa".

Szczęście nie uśmiechało się do Briana Jonesa. Inteligentny, z powodzeniem u kobiet, utworzył jeden z największych zespołów w historii bluesa i rocka. Wydawałoby się, że to przepis na sukces, który dałby mu lata życia w dostatku. Było jednak całkiem inaczej. Od urodzenia chorował na astmę, a konflikt z Mickiem Jaggerem i Keithem Richardsem powodował, że straciłby wszystko, na co pracował przez całe życie.

Keith Richards wspominał kiedyś rozmowę z Jonesem. Mieli rozmawiać o tym, kto jest najbardziej zagrożony przedwczesną śmiercią. "Są tacy ludzie, którzy wiesz, że się nie zestarzeją... Brian i ja uzgodniliśmy, że on nie pożyje zbyt długo... Pamiętam, jak powiedziałem: 'Nigdy nie dożyjesz trzydziestki, stary', a on odpowiedział: 'Wiem'" - mówi o proroczej rozmowie przeprowadzonej z Brianem Jonesem.

"Zabierz mnie na dworzec, wsadź do pociągu"

Coraz więcej projektów kręciło się wokół Micka Jaggera. Stonesi byli oskarżani o kopiowanie Beatlesów, ale wkład w te decyzje artystyczne miał wówczas też m.in. Jones. Jedną z ostatnich wielkich rzeczy w zespole, w którą się zaangażował, było nagrywanie albumu "Their Satanic Majesties Requests" z 1967 roku.

Wydany zaledwie rok później album "Beggars Banquet" zawiera już tylko kilka momentów, w których słyszymy gitarę Jonesa (m.in. "Stray Cat Blues", "Factory Girl"). Na albumie "Let It Bleed" jego obecność jest znikoma - zagrał na cytrze w piosence Richardsa "You've Got The Silver" czy na kongach w "Midnight Rambler".

Jak bardzo Jones różnił się pod koniec życia od tego dawnego Briana, można zobaczyć na oficjalnych nagraniach z "The Rolling Stones Rock and Roll Circus" - ostatniego projektu, w którym brał udział. Po raz ostatni pojawił się wtedy na scenie z pozostałymi muzykami, choć ewidentnie jest najbardziej nieobecny z nich.

Co znamienne, ostatni utwór jaki zagrali wspólnie, to "No Expectations" - "Bez oczekiwań".

"Nie spotykam się już z resztą zespołu, by rozmawiać o płytach, które nagrywamy. Nie rozumiemy się już muzycznie. Muzyka The Stones mi już nie odpowiada. Mam zamiar grać własną muzykę, a nie innych i to bez względu na to, jak bardzo mogą mi się podobać ich koncepcje muzyczne. Jedynym rozwiązaniem jest pójście swoimi drogami, choć nadal zostaniemy przyjaciółmi. Kocham tych facetów" - miał mówić Brian Jones w 1969 roku.

Artysta, który miał problem z odnalezieniem się w rzeczywistości zaczął popadać w uzależnienie od popularnych wówczas leków nasennych (barbituranów), ale także alkoholu i narkotyków. Coraz bardziej zamykał się w swoim świecie. Dodatkowo na krótko przed śmiercią, w maju 1969 roku miał wypadek na motocyklu. Wszystko zaczęło się sypać.

Gdy Rolling Stonesom brakowało pieniędzy, mieli w planach wyruszyć na trasę koncertową po USA. Pewnym było, że Jones nie uzyska zgody na wjazd do kraju, a muzycy musieli podjąć jakąś decyzję. W rezultacie, w czerwcu 1969 roku, usunęli go z zespołu i zagwarantowali, że dożywotnio będzie otrzymywał pensję w wysokości 100 tysięcy funtów za każdy rok istnienia grupy bez niego, a także za zrzeczenie się swoich praw do nazwy zespołu.

Dla Jonesa początkowo było to jak koniec. Przyjaźnił się z Johnem Lennonem i Jimim Hendrixem i po pewnym czasie w jego głowie zaczęła rodzić się myśl, bo połączyć swoje artystyczne drogi właśnie z nimi. Okazało się, że zakończenie jednego etapu, było świetnym początkiem nowego - muzyk zaczął więcej komponować i starał się na nowo obmyśleć swą muzyczną karierę. Kontaktował się ponoć nawet z Alexisem Kornerem, z którym chciał na nowo połączyć siły. Wszystkie plany przerwała śmierć.

"Nie znikam ot tak"

Nocą z 2 na 3 lipca 1969 roku Brian Jones został znaleziony martwy w przydomowym basenie. Pojawiło się wiele hipotez na temat jego przedwczesnej śmierci - jedną z nich było morderstwo, którego miał dokonać robotnik przeprowadzający renowację domu Jonesa. Przyjęto, że jego śmierć była nieszczęśliwym wypadkiem, ale tego samego dnia z domu zniknęły wszelkie pamiątki czy nagrania, które nagrał z Rolling Stonesami i innymi wykonawcami.

Śmierć Jonesa upamiętniono koncertem w Hyde Parku, a 10 lipca 1969 roku muzyk został pochowany w rodzinnym Cheltenham. Trumnę, w której spoczął, przekazał Bob Dylan. Na pogrzebowej ceremonii zabrakło Jaggera i Richardsa. Stawili się za to Bill Wyman i Charlie Watts. Nowym gitarzystą zespołu został Mick Taylor, który występował w grupie do 1974 roku w okresie nazywanym przez niektórych złotą erą The Rolling Stones.

#72 Pełnia Bluesa: Nowy-stary singiel StonesówAleksandra CieślikInteria.tv
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas